Wzgardzone prawdy, zapomniane wartości

“Na jak wiele można sobie pozwolić (przed ślubem)”?

Pytanie postawione w artykule jest stale powtarzającym się motywem na przeróżnych religijnych portalach, pismach, spotkaniach i rozmowach. O ile wśród pobożnych katolików za jasną i niekwestionowaną zasadę uznawana jest niegodziwość stosunków przedmałżeńskich i tych form zbliżeń cielesnych, które są doń bardzo zbliżone (czyli np. tzw. pettingu), to już takowej jasności i jednoznaczności nie ma, jeśli chodzi o całą gamę bardziej pośrednich zachowań typu: pocałunki, przytulenia, uściski, objęcia i tym podobne gesty.

Czy pocałunki są dozwolone? A jeśli tak, to jakie, w rękę, policzek, czoło, usta? Gdzie i w jaki sposób można dotknąć ukochaną/ukochanego? Czy są tu jakieś zakazane rejony i sfery ciała? Czy może, wszystko zależy tu od intencji i sposobu, w jaki się pewne części ciała dotyka? Litanię podobnych pytań można by jeszcze kontynuować dłużej. Mnogość dylematów, jakie pojawiają przy okazji poruszania tematu „Na jak wiele można sobie przed ślubem pozwolić?” pokazuje, iż nawet ci, którzy zasadniczo szanują cnotę czystości, nieraz gubią się w tej sferze. Niestety zaś słuchając niektórych popularnych odpowiedzi na owo pytanie można odnieść wrażenie, że daleko jest im do pewnej konkretności i jednoznaczności, która jest oczekiwana przez ludzi zadających tego rodzaju pytania. Odpowiedzi wszak w stylu: „Można pożądliwie trzymać kobietę za rękę i w czysty sposób ją całować – wszystko zależy od intencji” choć pięknie brzmią, to jednak trudno je uznać za konkretne. Pewna niejednoznaczność odpowiedzi w tym temacie jest oczywiście zrozumiała, choćby ze względu na bardzo delikatną i intymną płaszczyznę, którą dotyka oraz fakt, że bardziej jasne próby ustosunkowania się do dylematów z tym związanych praktycznie wymagają omawiania pewnych, nazwijmy to, biologicznych i naturalistycznych szczegółów . To ostatnie może zaś wywoływać wrażenie „mało duchowej” odpowiedzi, a nawet balansowania na granicy obleśności i nieprzyzwoitości. Sam zresztą, będąc świadomym tej okoliczności, piszę ten tekst z pewną niechęcią, gdyż nieraz już się w swym życiu nasłuchałem przytyków w rodzaju: „Ty moralność chciałbyś mierzyć linijką”, „w tym co piszesz nie ma prawdziwego ducha, są tylko w kazuistyczny sposób wyznaczane zakazy i nakazy”. Najpewniej takie głosy pojawią się i po lekturze tego tekstu. Trudno. W pewien sposób jednak zobowiązałem się do jego napisania, tak też niniejszym w możliwie najlepszy dla mnie sposób postaram się odpowiedzieć na pytanie: „Na jak wiele można pozwolić sobie przed ślubem?”. A zatem na tej płaszczyźnie można wyznaczyć trzy zasady:

Zero podniecenia

Pierwsza z nich to unikanie w pozamałżeńskich relacjach jakichkolwiek gestów wywołujących podniecenie seksualne. Bardziej precyzyjnie rzecz ujmując chodzi tu o określone biologiczne/fizjologiczne reakcje najbardziej intymnych części ciała. By nie być oskarżonym o popadanie w zbytni naturalizm nie będę tego określał w jeszcze bardziej dosadny sposób – poza tym każdy dojrzały płciowo człowiek dobrze wie, co kryje się pod tymi określeniami. Jedną z potępionych niegdyś przez Magisterium Kościoła opinią był pogląd, jakoby pocałunki, „których pragnie się dla występujących przy nich rozkoszy cielesnej” nie są grzechem śmiertelnym, o ile nie towarzyszy im „niebezpieczeństwo całkowitego spełnienia” (czyli mówiąc bardziej współczesnym językiem „orgazmu”)1. Choć w owym orzeczeniu wspomniano tylko o pocałunkach, to jednak śmiesznym wybiegiem byłoby bronienie wiążących się z podnieceniem seksualnych innych gestów bliskości, poprzez tłumaczenie, że przecież literalnie rzecz biorąc nie zostały one napiętnowane. Tak też, wedle nauczania katolickiego obiektywnie i poważnie złe są te z pocałunków, uścisków, objęć, dotknięć oraz inne formy zbliżeń cielesnych, w których szuka się i dąży do podniecenia seksualnego, nawet jeśli wyklucza się przy tym osiągnięcie całkowitej przyjemności erotycznej. Praktycznie rzecz biorąc zasada ta moralnie wykluczać będzie nie tylko stosunki płciowe czy też tzw. petting, ale znacznie szerszą gamę gestów cielesnej bliskości. Choć owa reguła może wydawać się zbyt surowa, to jednak z biologicznego punktu widzenia jest całkiem logiczna. Fizjologiczny stan podniecenia sygnalizuje bowiem organizmowi gotowość do odbycia stosunku seksualnego. Gesty zaś, które wiążą się podnieceniem są formą erotycznej stymulacji naszych ciał i choć mogą być one w pewnym momencie przerwane, to jednak takowe będzie – biologicznie rzecz biorąc – aktem nienaturalnym. A zatem, ilekroć chłopak i dziewczyna, narzeczony i narzeczona okazując sobie czułość na płaszczyźnie cielesnej, zaczynają czuć się seksualnie podnieceni, tylekroć, natychmiast powinni przestać dotykać się w taki sposób. Oczywiście nie sam ów biologiczny stan jest moralnie zły, bo takowy może zaistnieć niezależnie od intencji i zamierzonych działań danej osoby. Moralną nieprawością jest jednak szukanie, zamierzone wywoływanie i podtrzymywanie podniecenia i erotycznej przyjemności stąd wypływającej.

Dodajmy, że to nauczanie katolickie ma silne podstawy w samym Piśmie świętym, gdzie potępione zostały nie tylko pozamałżeńskie akty seksualne w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale też „nieczystość” i „wyuzdanie” (Gal. 5, 19). W języku greckim zaś (w którym zostały spisany Nowy Testament) pod mianem „nieczystości” i „wyuzdania” rozumiano: „rozpustne zachowania, takie jak nieczyste słowa, nieskromne ruchy ciała, nieczyste dotykanie mężczyzn i kobiet”. Biblia piętnując takie czyny stwierdza przy tym, że „ci, którzy (się ich dopuszczają) królestwa Bożego nie odziedziczą” (Gal. 5, 21).

Nie wszystko zależy od intencji

Muszę zmartwić też zwolenników popularnego sloganu, jaki jest cytowany przy okazji omawianych dylematów: „Trzymanie za rękę może być pożądliwe, a pocałunek czysty – wszystko zależy od intencji”. Mimo że bardzo pięknie i duchowo on brzmi, to praktycznie rzecz biorąc, wprowadza on w błąd, a w swej części nie jest po prostu prawdziwy. Oczywiście prawdą jest, że istnieją chłopcy i mężczyźni, którzy już w momencie dotykania niewieściej dłoni, marzą o seksie z obiektem swych zalotów i wtedy rzeczywiście już w tym momencie mamy do czynienia z grzechem pożądliwości i nieczystości. Racją jest także to, że są czyste pocałunki. Problem z takim stawianiem sprawy polega jednak na tym, że mówienie jednym tchem o pożądliwych dotknięciach ręki, czystych pocałunkach i tym, że wszystko tu zależy od intencji, sugeruje, że nie istnieją gesty, których praktykowanie jest ze swej natury bardziej niebezpieczne od innych, oraz iż wszystkie części naszego ciała są tak samo seksualne jak inne. A taki pogląd jest po prostu nieprawdziwy, sprzeczny z powszechnym doświadczeniem, wiedzą o naturze ludzkiej seksualności, by nie powiedzieć wprost – głupi i niedorzeczny. Bóg stworzył wszak nasze ciała w ten sposób, że pewne jego części bardziej pobudzają seksualnie niż inne. Ta sama zasada odnosi się też do różnego rodzaju gestów. Po prostu znacznie łatwiej o seksualne podniecenie w przypadku mężczyzny dotykającego kobiecych piersi czy pośladków, niż gdy ten całuję niewieścią dłoń. Tradycyjna moralistyka katolicka bardzo realistycznie rozróżniała pomiędzy tzw. skromnymi a „mniej skromnymi” częściami ludzkiego ciała. Do tych pierwszych zaliczano twarz, ręce i stopy, a do tych drugich: piersi, ramiona, plecy, uda, genitalia i części ciała znajdujące się blisko nich. Można szydzić i naśmiewać się z takiego podziału ludzkiego ciała, ale czy ktoś z dłonią na sercu mógłby powiedzieć, że pocałować kogoś w policzek jest dokładnie tym samym (pod względem tkwiącego w danym geście potencjału wywołania pożądliwości) co pocałować go w brzuch czy piersi???

Lepiej dmuchać na zimne

Pozostaje jeszcze do omówienia fakt, iż różne gesty cielesnej bliskości mogą wywoływać co prawda nie-seksualną, ale tym nie mniej przyjemność odczuwalną w sferze zmysłu dotyku. Aby wyjaśnić w czym rzecz, odwołam się do prostego przykładu – normalny człowiek głaszcząc małego puchatego kotka nie podnieca się przy tym seksualnie, ale odczuwa przyjemność z dotyku miękkiego futra (podobnie jak miło jest zanurzyć się po ciężkim dniu w puchatej ciepłej kołdrze). Coś takiego jest przyjemnością w pewnym sensie zmysłową, ale oczywiście nie-seksualną (przynajmniej dla ludzi z normalnymi pragnieniami erotycznymi). Tego rodzaju przyjemność można też odczuwać na płaszczyźnie damsko-męskich gestów bliskości. Z drugiej strony jednak dla zdrowego chłopca czy mężczyzny dotykanie dziewczyny lub kobiety nie jest tym samym co głaskanie kota, psa bądź wypoczywanie w miękkiej ciepłej pościeli. Choć teoretycznie jest to możliwe, to jednak praktycznie trudno wyznaczyć ostrą granicę pomiędzy nie-erotyczną przyjemnością, a seksualnym podnieceniem, związanych ze wzajemnym dotykaniem się, objęciami, uściskami czy pocałunkami. O wiele bardziej bezpieczna dla cnoty czystości jest zatem rezygnacja z szukania jakiejkolwiek odczuwanej w zmysłach przyjemności płynącej z pozamałżeńskich gestów bliskości cielesnej. W praktyce będzie to oznaczać redukcję do minimum damsko-męskich pocałunków, uścisków, objęć oraz przytuleń. Oczywiście, gdy w danej chwili takie gesty będą oznaczać udzielenie komuś emocjonalnego pocieszenia czy wsparcia, będą one bezpieczne i nie należy ich wtedy odradzać. Ale stawianie sprawy w sposób: „Poprzytulam moją dziewczynę i nie będę się przy tym podniecał, ale będę czuł przy tym innego rodzaju przyjemność” jest wchodzeniem na bardzo grząski grunt. Słuchałem niemało świadectw ludzi, którym w nienaganny sposób udało się zachować cnotę czystości do ślubu i często powtarzał się w nich następujący motyw: „Podczas chodzenia ze sobą zrezygnowaliśmy z wszelkich pocałunków, przytuleń, uścisków, a nawet trzymania się za ręce”. Taka postawa oczywiście wydaje się być zdecydowanie przesadną i surową, ale gdy zważy się na ludzkie doświadczenie i prostą życiową prawdą, która mówi, że „krew nie woda”, właśnie ona wydaje się być najbardziej bezpieczną i godną polecenia.