Możliwość komentowania Papież Leon XIII chwalił Stany Zjednoczone została wyłączona
Gdyby spróbować wyróżnić dwóch głównych a “tradycyjnych” już wrogów Stanów Zjednoczonych to należałoby wskazać na radykalną lewicę oraz europejską radykalną prawicę. Skrajni lewicowy darzą USA głęboką niechęcią za “imperializm”, “kapitalizm”, a może również za pewne wątki, które w ramach tego, co roboczo zwiemy “amerykańskością”, można by uznać za przejawy konserwatyzmu. Skrajni prawicowcy w Europie z kolei odnoszą się do Stanów Zjednoczonych wrogo z powodu ich ustroju republikańskiego, demokracji, liberalizmu oraz tego, iż tradycyjna polityka tego kraju nieraz była zorientowana na upowszechnienia tych wartości w innych częściach świata. A, jako że pośród europejskiej radykalnej prawicy niemało jest również tradycjonalistycznych katolików do tej wrogiej wobec USA narracji można także dodać takie wątki jak: tradycyjnie protestancki (ze szczególnym uwzględnieniem kalwinistycznych i purytańskich wątków) charakter Stanów Zjednoczonych oraz fakt, iż twórcy amerykańskiej państwowości i konstytucji byli w wielkiej mierze masonami.
Prawicowi i tradycjonalistycznie katoliccy wrogowie amerykańskiej republiki i demokracji często przy tym powołują się na papieża Leona XIII, który w liście “Testem Benevolentiae” poddał krytyce błędy tzw. amerykanizmu. Istotnie papież w tym dokumencie wyliczył kilka błędów oraz dwuznaczności, które miały miejsce w amerykańskich kręgach rzymskich katolików. Pośród owych poddanych przez Leona XIII krytyce rzeczy można wymieć np.: lekceważenie stanu zakonnego i tzw. cnót biernych; wynoszenie cnót naturalnych ponad cnoty nadprzyrodzone; zbytnie zawężanie wymogu posłuszeństwa Kościołowi. Z kolei w innym ze swych pism skierowanych do katolickich biskupów z USA (“Longinqua Oceani”) papież ten przestrzegał, by nie traktować równouprawnienia oraz wolności różnych wyznań (co było i jest jednym z założeń amerykańskiej Konstytucji) jako najlepszego z modelów relacji pomiędzy Kościołem a Państwem.
***
Wszystkie wymienione wyżej błędy oraz dwuznaczności prawicowi oraz tradycjonalistycznie katoliccy wrogowie USA nazywają czasami mianem “herezji amerykanizmu” sugerując przy tym, iż Magisterium Kościoła potępiło samą istotę czegoś, co można nazwać “tradycyjną amerykańskością“. Należy sobie w tym miejscu jasno jednak powiedzieć, iż takie podejście jest intelektualnie nieuczciwe, gdyż znacząco odbiega tak od litery, jak i od ducha rzeczywistego nauczania papieża Leona XIII. Wspomniani wszak wrogowie Stanów Zjednoczonych zdają się bowiem nie wiedzieć, albo nie zauważać, że ów papież ganiąc kilka błędów “amerykanizmu”, jednocześnie pisał z uznaniem o innych aspektach historii, polityki, prawa i kultury USA. I tak np. w liście tym Leon XIII pisał:
“Z tego cośmy powiedzieli. kochany Nasz synu, wynika, że nie możemy pochwalić tych zasad, które wielu nazywa amerykanizmem. Jeżeli przez tę nazwę chcą wyrazić poszczególne przymioty ducha, zdobiące wasz naród, jak inne zdobią narody, również jeżeli przez to chcą zaznaczyć ustrój waszych Stanów, wasze obyczaje i prawodawstwo, nie znajdujemy powodu ich potępienia” (Cytat za: Encyklika papieża Leona XIII Testem Benevolentiae. O tzw. amerykanizmie, Wydawnictwo Te Deum, Warszawa 2003, s. 16-17. Podkreślenie moje – MS).
Z kolei w encyklice “Longinqua Oceani” Leon XIII nazywał pierwszego prezydenta USA, czyli Georga Washingtona “wielkim“, “przesławnym obywatelem“, naznaczonym “przenikliwością” i “geniuszem“. I na tym nie skończyły się pochwały papieża względem USA, gdyż w owym dokumencie ów Biskup Rzymu pisał np.:
“wielce bowiem cenimy i przemożnie kochamy młody i prężny naród amerykański, w którym przejrzyście widzimy utajone siły do rozwoju zarówno cywilizacji, jak i chrześcijaństwa” (…) [Podkreślenie moje – MS]
(…) wzbogacenie i zasobność Waszych miast sprawiedliwie przypisywane jest zdolnościom i czynnej pracowitości amerykańskiego ludu, (…)
Ponadto też – co przyjemnością jest stwierdzić – dzięki należne są sprawiedliwości praw panujących w Ameryce i zwyczajom dobrze ustanowionej Republiki. (…) (Podkreślenie moje – MS]
We wspomnianym zaś wcześniej liście “Testem Benevolentiae” Leon XIII pośrednio nawiązując do tradycyjnie protestanckiego charakteru USA, pisał o tym fakcie bynajmniej nie w duchu większej surowości:
“Sądzimy bowiem, że między wami jest wielu takich, których w dali od katolicyzmu trzyma bardziej nieświadomość niż zła wola, a takich łatwiej do owczarni Chrystusowej nawrócić, wskazując im prawdę w prosty i przyjacielski sposób” (Cytat za: Encyklika papieża Leona XIII Testem Benevolentiae. O tzw. amerykanizmie, Wydawnictwo Te Deum, Warszawa 2003, s.16. Podkreślenie moje – MS).
***
Podsumowując zatem: tylko kilka pewnych określonych błędów tzw. amerykanizmu zostało przez Leona XIII poddanych krytyce, nie zaś większość tego co składa się na tradycyjnie amerykański ideał polityki, prawa, kultury i obyczajów. Przeciwnie, ów Biskup Rzymu w niejednym momencie chwalił tak amerykańskie prawo, ustrój, jak i kulturę oraz obyczaje. Gdybyśmy więc mieli określać nastawienie Leona XIII wobec Stanów Zjednoczonych, to powinniśmy mówić raczej o tym, że był “pro-amerykański” niż “antyamerykański”.
Mirosław Salwowski
Obrazek użyty w artykule został wykorzystany za następującą stroną internetową:
Możliwość komentowania Czy Halloween to katolickie święto? została wyłączona
Zbliża się 31 października, a więc czas, w którym obok przygotowywania się do obchodzenia kościelnej uroczystości Wszystkich Świętych (zwykle poprzez wyjazdy na groby bliskich zmarłych – co nie do końca pokrywa się z logiką tego święta, ale zostawmy to teraz) również w naszym kraju coraz częściej celebruje się Halloween. Od lat przy tej okazji zastanawia mnie jedna rzecz. Otóż amerykańscy konserwatywni katolicy zazwyczaj nie mają nic albo prawie nic przeciwko obchodzeniu Halloween, a często nawet przypisują jego zwalczanie antykatolickim obsesjom protestanckich fundamentalistów. Jako przykład podobnego podejścia mogę podać w tym miejscu wywody – wybitnego zresztą – katolickiego apologety Jimmy’ego Akina, w których sugeruje on, że potępianie przebierania się w demoniczne czy makabryczne postacie dla zabawy jest “purytańskie” i coś takiego nie jest samo w sobie złe. Z kolei, polscy konserwatywni katolicy zazwyczaj grzmią na Halloween, wyklinając je na różne możliwe sposoby (czasami nawet idiotycznie przypisując owo “święto” wpływom protestanckim). Skąd ta tak wielka różnica w ocenie tego samego zjawiska w wykonaniu środowisk bardzo do siebie zbliżonych? (pomijam to, że ogólnie konserwatywni katolicy z USA wydają się mieć jednak większą wiedzę i większą odwagę od konserwatywnych polskich katolików – ale to tym bardziej dziwi w tym kontekście).
Kto więc się myli amerykańscy konserwatywni katolicy czy polscy konserwatywni katolicy? A może, wszyscy mają rację, a ocena Halloween powinna być po prostu zależna od kulturowych przyzwyczajeń danego narodu czy społeczności? Otóż przy całej mojej sympatii dla amerykańskich konserwatywnych katolików (którzy mają bardzo dużo wiedzy, a także niemało odwagi) rację przyznaję tu polskim konserwatywnym katolikom. Obchodzenie Halloween – w znaczeniu przebierania się dla celów rozrywkowych w postacie diabłów, wampirów, czarownic, zombies i tym podobnych mrocznych postaci – jest (prawdopodobnie) obiektywnie niebezpieczne i coś takiego powinno być co najmniej stanowczo odradzane. Inaczej należy ocenić sytuację polegającą na tym, że to przebieranie się jest osadzone w szerszym kontekście mającym na celu potępienie szatana, czarów i innych praktyk okultystycznych. Jeśli jest to jednak przebieranie się za te postacie mające charakter głównie rozrywkowy i pozbawiony wspomnianego przeze mnie kontekstu to jest to (prawdopodobnie) moralnie niebezpieczne, gdyż w pewien sposób oswaja ludzi z diabelstwem, czarami i okultyzmem. Nie twierdzę, że wszyscy ludzie tak czyniący zaczną w końcu praktykować satanizm, czary czy wróżby. Może większość z nich, nie wpadnie w to bagno, jednak z pewnością celebrowanie Halloween raczej zbliża, niż oddala do tych nieprawości. Jak zatem wyjaśnić fakt, że posiadający dużą wiedzę i niemało odwagi konserwatywni amerykańscy katolicy zwykle nie mają nic lub prawie nic przeciwko celebrowaniu Halloween na sposób wyżej przeze mnie wspomniany? Widzę kilka ku temu przesłanek:
1. Siła kulturowych przyzwyczajeń jest naprawdę wielka. Jeśli coś w danej społeczności jest praktykowane przez wiele pokoleń, czyni to większa część tej społeczności, było to robione jawnie przez nas samych, naszych bliskich i tych, których lubimy oraz cenimy, a dodatkowo jeszcze w grę tu wchodzi nieraz utrzymanie pracy (bo np. w supermarkecie szef z okazji Halloween każe przebrać się za czarownicę), to trzeba naprawdę wykazać się wielką odwagą, by powiedzieć czemuś takiemu “Stop”. 2. Halloween w USA jest krytykowany najostrzej przez protestanckich fundamentalistów, którzy słuszną krytykę tej obrzydliwości nieraz mieszają z krytyką katolickiej wiary w Świętych Obcowanie oraz istnienie Czyśćca. Amerykańscy konserwatywni katolicy, zamiast mądrze oddzielać ziarno od plew tej krytyki, wylewają dziecko z kąpielą i zaczynają bronić Halloween jako czegoś w rodzaju niewinnej zabawy, na którą dybią purytanie, którzy zawsze chcą zwalczać “katolicką radość życia”. 3. Celebrowanie Halloween w USA rozpoczęło się od irlandzkich katolików. W grę wchodzi tutaj więc dodatkowo wyznaniowa solidarność. Protestanci zwalczają to święto, katolicy je zapoczątkowali. Jak więc można być w tej sprawie po stronie protestantów przeciw swym katolickim przodkom i pobratymcom? 4. Nam w Polsce o wiele łatwiej jest zwalczać Halloween, gdyż nie mamy stojącej za tym wielopokoleniowej tradycji i wszystkich tych kulturowych oraz historycznych skojarzeń, jakie mają amerykańscy katolicy.
Jakie wnioski więc płyną z tej historii?
Po pierwsze: trzeba być zawsze gotowym do zakwestionowania pewnych elementów własnej tradycji kulturowej. Po drugie: nie można popadać w rodzaj ślepego antyprotestantyzmu, w którym wszystko co powiedzą, lub uczynią protestanci będzie z automatu złe i błędne, o ile tylko będzie to przeszkadzać naszym zwyczajom i rozrywkom.
Po trzecie: nie wszystko, co czyni w sposób jawny i od długiego czasu większość katolików w danym kraju jest w takim razie dobre i słuszne, choćby i działo się to przy otwartej lub milczącej aprobacie całego lub prawie całego tamtejszego duchowieństwa katolickiego.
Możliwość komentowania W obronie Marcina Zielińskiego została wyłączona
Postać charyzmatyka Marcina Zielińskiego wzbudza liczne kontrowersje w co bardziej konserwatywnych kręgach katolickich. Wiele z zarzutów kierowanych w jego stronę mniej lub bardziej otwarcie oscyluje wokół oskarżania go o herezję, bycie kimś w rodzaju protestanckiego konia trojańskiego, itp. Ze swej strony napiszę jednak kilka zdań w obronie Marcina Zielińskiego. Zanim jednak przejdę do sedna mej jego obrony, chciałbym wyjaśnić, iż: 1. Nie bronię Marcina Zielińskiego (dalej MZ) dlatego, że go osobiście znam. Bo w zasadzie go, nie znam. Osobiście widziałem MZ tylko raz i przez relatywnie krótki czas. Co prawda zrobił on na mnie dobre wrażenie (czyli człowieka ujmującego swą skromnością oraz pewnego rodzaju naturalną, szczerą prostotą) ale to nie byłby jeszcze powód, by angażować się jego obronę. A to choćby dlatego, że zwykle większość ludzi “zyskuje przy pierwszym poznaniu”. 2. Nie bronię MZ dlatego, żebym był jakimś szczególnym sympatykiem tego co zwie się dziś charyzmatyczną duchowością. Oczywiście widzę w niej plusy, ale widzę też rzeczy wątpliwe albo i wręcz wprost negatywne. Tymi rzeczami wątpliwymi lub negatywnymi są chociażby: nauczanie niewiast w owych wspólnotach (wyraźnie sprzeczne z Pismem świętym, patrz: 1 Tm 2, 12 – 14; 1 Kor 14, 34 – 35) brak nakrycia głowy przez osoby płci pięknej w czasie modlitw (wyraźnie sprzeczne z Pismem świętym, patrz: 1 Kor 11: 5-16) , brak tłumaczenia modlitwy językami (wyraźnie sprzeczne z Pismem świętym, patrz: 1 Kor 14, 5-28), akcent kładziony na szukanie cudów oraz cudowności. 3. Nie twierdzę, że wszystko co głosi i/lub MZ na pewno jest godne pochwały. Wręcz przeciwnie, może to źle zabrzmi, ale niestety doświadczenie życiowe nauczyło mnie tego, iż w zasadzie w przypadku każdego księdza, publicysty czy działacza katolickiego można zakładać, że znajdzie się w jego nauczaniu/publicystyce czy praktyce duszpasterskiej rzeczy błędne albo co najmniej bardzo dwuznaczne. Ta uwaga dotyczy w zasadzie wszystkich nurtów w Kościele, począwszy od charyzmatyków, a skończywszy na tradsach.
Dlaczego więc postanowiłem napisać tych parę słów w obronie MZ? A to dlatego, że dużą część z kierowanych przeciwko niemu zarzutów uważam za niesprawiedliwe albo będące na wyrost. A zatem;
Po pierwsze: MZ nie jest heretykiem. Nawet bowiem jeśli czasami zdarza mu się wypowiedzieć coś błędnego, dwuznacznego albo i literalnie rzecz biorąc w swej treści heretyckiego to do bycia heretykiem to nie wystarcza. Aby rzeczywiście być heretykiem potrzebny jest do tego jeszcze upór przy wyznawaniu heretyckich twierdzeń. Innymi słowy, dana osoba musi dobrze wiedzieć, że dane nauczanie, które kwestionuje jest uroczystym (tzw. definicją dogmatyczną) lub powszechnym i zwyczajnym nauczaniem Kościoła, a mimo to się temu konsekwentnie nauczaniu sprzeciwiać. Dopiero ta wiedza połączona z uporem czyni z danego ochrzczonego heretyka, a nie sam fakt choćby i aprobatywnego wypowiedzenia heretyckiej opinii. Gdyby więc np. MZ powiedział: “Tak, wiem, że nauczanie Kościoła od wieków potępia seks przedmałżeński, ale ja się z tym nie zgadzam” to można by go bardzo mocno podejrzewać o bycie heretykiem. Ale, gdyby np. MZ pochwalał seks przedmałżeński nie wiedząc, że powszechne i zwyczajne nauczanie Kościoła uznaje je za grzech, to co prawda głosiłby on opinię w swej treści heretycką, jednak sam jeszcze by nie był heretykiem. Oczywiście to tylko hipotetyczny przykład, gdyż zarzuty doktrynalne wobec MZ nie tyczą się tego typu spraw. Chodzi jednak o to, że choć owszem można MZ wytykać niektóre sformułowania, które w swej treści są dwuznaczne, a może nawet jawnie błędne, jednak nie ma poważniejszych przesłanek by twierdzić, że tych dwuznacznym albo i błędnym sformułowaniom padającym z ust MZ towarzyszy wiedza, iż mogą one być sprzeczne z nauczaniem katolickim, a co za tym idzie upór by mimo to głosić je dalej. Co więcej, przykłady dwuznacznych, a może i błędnych wypowiedzi MZ dotyczą raczej kwestii bardziej skomplikowanych teologicznie oraz tych, które nie są na co dzień podnoszone w katechizacji bądź praktyce duszpasterskiej przesz co tym bardziej można domniemywać niezawiniony błąd u osób, które głoszą w tych sprawach jakieś podejrzanej ortodoksji opinie.
Po drugie: moim zdaniem, złamaniem zasady domniemania dobrej wiary jest zarzucanie czy sugerowanie MZ, iż jego nabożeństwo do Najświętszej Maryi Panny ma charakter czysto zewnętrzny, pokazowy i mający tylko oddalać od niego zarzuty o popadnięcie w protestancką herezję. Czym jest wszak zasada dobrej wiary? To sformułowana przez św. Ignacego Loyolę, a w aprobatywny sposób cytowana przez Katechizm Kościoła Katolickiego sentencja o następującej treści:
Każdy dobry chrześcijanin winien być bardziej skory do ocalenia wypowiedzi bliźniego niż do jej potępienia. A jeśli nie może jej ocalić, niech spyta go, jak on ją rozumie; a jeśli on rozumie ją źle, niech go poprawi z miłością; a jeśli to nie wystarcza, niech szuka wszelkich środków stosownych do tego, aby on, dobrze ją rozumiejąc, mógł się ocalić (patrz: św. Ignacy Loyola, Ćwiczenia duchowne, 22; zobacz również; Katechizm Kościoła Katolickiego, n. 2478).
Powyższa sentencja św. Ignacego Loyoli jest poprzedzona uwagę autorów Katechizmu, w której czytamy:
W celu uniknięcia wydawania pochopnego sądu każdy powinien zatroszczyć się, by – w takiej mierze, w jakiej to możliwe – interpretować w pozytywnym sensie myśli, słowa i czyny swego bliźniego (…) (Katechizm Kościoła Katolickiego, n. 2478).
Stosując powyższe katolickie nauczanie do MZ powinniśmy więc raczej ufać, iż jego zmiana w podejściu do Maryi jest autentyczna, a nie udawana. Nawet jeśli bowiem przez pewien czas, nabożeństwo do NMP nie było przez MZ akcentowane to ani nie znamy jego stanu umysłu ani też nie dostępne nam żadne jego ustne lub pisemne wypowiedzi, które dowodziłyby, iż zmiana która nastąpiła w jego nauczaniu oraz praktyce miałaby charakter czysto zewnętrzny i w swej istocie oszukańczy oraz uwodzicielski. Może więc zamiast zarzucać MZ oszukańcze i złe intencje po prostu przyjąć domniemanie jego dobrej wiary, a więc, że np. w miarę upływu czasu i być może pod wpływem krytycznych uwag szczerze przemyślał tą kwestię i szczerze doszedł do wniosku, iż wyznawana przez niego wiara katolicka wymaga kładzenia większego akcentu na okazywanie szczególnego szacunku wobec Najświętszej Maryi Panny.
Po trzecie: niektórzy twierdzą/sugerują, że MZ “jest heretykiem, gdyż modli się z heretykami“. To powiedzenie papieża św. Agatona nie było jednak nawet w “przedsoborowej” doktrynie i praktyce Kościoła pojmowane w absolutny – a więc nie znający żadnych wyjątków – sposób. Owszem, zwyczajną zasadą postępowania było unikanie modlitwy z innowiercami, ale sam fakt takowej modlitwy nie konstytuował jeszcze zadeklarowania, iż osoba czyniąca w ten sposób jest heretykiem. Dopiero dłuższe, regularne uczęszczanie na innowiercze nabożeństwa czyniło w świetle dawnego prawa kanonicznego daną osobę “podejrzaną o herezję”, a więc jeszcze też nie heretyka w sensie ścisłym. Poza tym św. Oficjum w dekrecie z 1949 roku zezwoliło katolikom na pewne formy wspólnej modlitwy z chrześcijanami innych wyznań (chodzi o modlitwę “Ojcze nasz”). Sam zasadniczo zgadzam się z “przedsoborowym”, czyli powiedzmy sceptycznym podejściem do modlitw z innowiercami, a to głównie z powodu dwuznaczności z tego wynikających (nawet wszak wypowiadając te same słowa ich znaczeniu może być różne w ustach katolika oraz protestanta), ale nie byłbym taki szybki do nazywania heretykiem z tego tytułu MZ. Poza tym, należy jeszcze uwzględnić poziom świadomości katolików, którzy modlą się np. z protestantami. Jeśli więc np. posoborowi papieże, wielu dzisiejszych biskupów tak czyni, to tym bardziej można domniemywać, iż MZ czyni to w dobrej wierze, nie zaś w celu kwestionowania katolickiego nauczania.
Po czwarte: niektórzy sugerują MZ bycie heretykiem ze względu na jego obecność na spotkaniach prowadzonych przez protestantów oraz jego pozytywne wyrażanie się o protestantach. Co więcej MZ ma nawet w pewnych aspektach stawiać katolikom protestantów jako wzór, więc sprawa wydaje się być dla niektórych tym bardziej podejrzana.
Cóż, co do uczestnictwa w spotkaniach prowadzonych przez protestantów to przynajmniej częściowo odpowiedziałem na ten zarzut w punkcie trzecim. Jeśli chodzi o docenianie pewnych pozytywnych rzeczy u protestantów, a nawet -w pewnym sensie i aspektach stawianie ich za wzór dla katolików – to nie jest to samo w sobie złe ani błędne. To jest po prostu kwestia sprawiedliwego traktowania swych bliźnich oraz intelektualnej uczciwości. Jeśli wczytać się bardziej uważnie w “przedsoborowe” źródła to i tam dostrzeżemy docenianie pozytywów nie tylko wśród protestantów, ale i żydów oraz muzułmanów. Ot, choćby w wydanych w 1909 roku “Naukach katechizmowych ułożonych na podstawie różnych autorów” ich autor ks. Wojciech Andersz z jednej strony utyskuje na zaniedbywanie właściwego sposobu czczenia dnia niedzielnego przez katolików, a z drugiej tak pisze o tym, w jaki sposób swe świąteczne dni traktują protestanci i żydzi:
Pamiętajcie o tem, że niedziela jest dniem Pańskim, więc poświęćcie ją P. Bogu całkowicie, bo woła na nas (Exod. 35, 2): <<Dzień siódmy świętym wam będzie!>>. Bierzmy sobie pod tym względem za przykład żydów, którzy mimo wrodzonej im chciwości szanują szabaty i pewnie źle na tem nie wychodzą! Bierzcie sobie za przykład Anglików! Naród to najbogatszy, albo też niedzielę usiłują święcić jak najdokładniej (Cytat za: “Nauki katechizmowe ułożone na podstawie różnych autorów”, Tom III, O Przykazaniach, Poznań 1909, s. 430).
Jak więc widać pochwały, a nawet stawianie za wzór katolikom sposobu postępowania innowierców zyskały swe “przedsoborowe” imprimatur. Ktoś może jednak powie, że tego rodzaju wywody de facto zaprzeczają nauce o tym, iż to w Kościele katolickim jest pełnia Prawdy oraz środków zbawienia? Otóż, niekoniecznie. Ktoś może bowiem mieć do dyspozycji 5 000 zł i lepiej je wykorzystać niż ten kto ma pod ręką 10 tysięcy złotych. To nie będzie znaczyło, że właściciel 5 tysięcy złotych był bogatszy od tego kto miał kwotę dwukrotnie od niego większą.
Po piąte: to, że w nauczaniu i praktyce MZ mogą znajdować się twierdzenia lub rzeczy błędne nie musi od razu przekreślać całej reszty jego działalności oraz nauczania. Owszem, czasami jeden błąd może być tak silny w swym oddziaływaniu, iż zatruje on resztę pierwotnie zdrowej całości, ale nie zawsze tak jest. Pismo św. z jednej strony oczywiście przestrzega przed “odrobiną zakwasu, która zakwasza całe ciasto” (por: 1 Kor 5, 6), ale z drugiej strony to samo Pismo np. w Apokalipsie św. Jana udziela zasadniczo albo przynajmniej w dużej części pochwały niektórym lokalnym kościołom mimo, że jednocześnie wskazuje na pewne nadużycia w nich występujące (patrz: Ap 2, 12-17; 2, 18-23). Również z praktyki i nauczania Kościoła możemy wysnuć wniosek, iż nie zawsze jeden czy choćby i kilka błędów są wystarczające do tego, by przekreślać całą resztą. Ot, choćby Orygenes i Tertulian są często aprobatywni cytowani przez Ojców, Doktorów i papieży Kościoła mimo, że przecież w ich nauczaniu oraz praktyce duszpasterskiej znajdowały się błędy. To nie oznacza oczywiście, że należy te błędy lekceważyć – przeciwnie należy je wykazywać oraz korygować, ale nie każdy błąd ma tą samą siłę oddziaływania. Należy roztropnie rozeznać pomiędzy błędami, które da się skorygować przy jednoczesnym docenieniu reszty nauczania i praktyki błądzącego, a błędami, które zakażają i czynią śmiertelnie chorym cały organizm. Innymi słowy, trzeba rozróżniać pomiędzy rybą, z której trzeba starannie wyjmować ości, by nie pokaleczyć nimi swego przełyku, a szklanką soku z kroplą lub kroplami trucizny. Niekiedy błąd jest taką ością w rybie, a niekiedy kroplą trucizny.
Twierdzenie o ludobójstwie, jakie zostało dokonane przez białych chrześcijan na Indianach w Ameryce Północnej jest jednym z ulubionych zarzutów wrogów cywilizacji chrześcijańskiej. Jako, że owa teza jest oskarżeniem kierowanym w stronę protestantów, często jest ona powtarzana też przez tradycjonalistycznych katolików, którzy dodają przy tym: “Patrzcie, ile w Ameryce Łacińskiej pozostało ludności pochodzenia indiańskiego, a ile w protestanckich USA! Wniosek jest taki, że protestanci wyrżnęli tubylców bez skrupułów“. Przyjrzyjmy się jednak bliżej historii relacji Indian z anglosaskimi kolonistami i (później) z rządem USA. Pod lupę weźmy lata 1607 – 1890, a więc okres obejmujący początek anglosaskiej kolonizacji terenów dzisiejszych stanów, aż do ostatniego z większych krwawych wydarzeń, które miało miejsce w 1890 roku.
Protestanckie “ostateczne rozwiązanie”?
“Dobry Indianin to martwy Indianin” – zwykł mawiać jeden z generałów armii USA, William Tecumseh Sherman. To powiedzenie jest często nagłaśniane przez zwolenników tezy o ludobójstwie, które miało zostać dokonane na ludności tubylczej dzisiejszych Stanów Zjednoczonych. Czy można jednak powiedzieć, iż praktyczne wcielanie w życie poglądu gen. Shermana stanowiła tradycyjną linię polityki kolonistów i rządu USA względem Indian? Owszem, w długiej, bo prawie 300-letniej historii owych relacji bywały wypowiedzi, a nawet czyny, które możnaby zinterpretować jako przejaw dążenia do fizycznej eksterminacji Indian. Trudno wszakże w innych kategoriach odczytywać uchwałę władz kolonii Pensywalnia z 1726 roku, obiecującą 130 dolarów za skalp indiańskiego mężczyzny oraz 50 dolarów za skalp kobiety-Indianki. Nieuczciwością byłoby jednak stwierdzić, iż podobna postawa była typowa dla angielskich, a później amerykańskich rządzących. Wizje ułożenia sobie stosunków z miejscową ludnością były różne. Często wyrażały się one w podpisywaniu traktatów z wodzami poszczególnych plemion w ramach, których ustalono za jaką cenę odstąpią oni część swych ziem kolonistom. Oczywiście troską anglosaskich kolonistów i późniejszych władz USA było nawrócenie Indian na wiarę chrześcijańską oraz nauczenie ich europejskiego stylu życia (czytania, pisania, uprawy roli, ubiorów). Pośród tego wszystkiego zapędy do fizycznej eksterminacji jak największej ilości Indian stanowiły raczej wyjątek niż normę.
A co z krwawymi masakrami popełniany przez kolonistów i żołnierzy armii USA na Indianach? W istocie rzeczy zarzut ten jest bardzo wyolbrzymiony. To prawda, że pomiędzy 1607 a 1890 rokiem, historia dzisiejszych Stanów Zjednoczonych była częstym świadkiem walk z Indianami. Ale, nie jest prawdą, jakoby regułą w nich było dokonywanie przez białych chrześcijan masowych morderstw na bezbronnych tubylcach. Co więcej, nie jest wcale tak jasne, która ze stron konfliktu była tu bardziej agresywna i okrutna. Wedle Williama M. Osborna, autora książki pt. “The Wild Frontier: Atrocities during the American-Indian War from Jamestown Colony to Wounded Knee” w latach 1622 – 1890, biali koloniści “w aktach okrucieństwa” zabili 7. 193 osoby, za to z rąk Indian zginęło w ten sposób aż 9.156 ludzi. Osborn pod mianem “aktów okrucieństwa” zdefiniował morderstwa, tortury, okaleczanie i rany zadawane cywilom lub jeńcom wojennym. Należy też wziąść pod uwagę okoliczność, iż nie wszystkie zdarzenia, które są dziś nazywane “masakrami”, należałoby uznać za zbrodnie wojenne w sensie prawnym czy moralnym. Przykładem tego mogą być choćby wydarzenia w Wounded Knee z 1890 r., które uważane są powszechnie za ostatnią masakrę dokonaną na Indianach przez białych. Tymczasem, wszystko tam zaczęło się od serii strzałów oddanych przez wojowników z plemienia Siouxów do żołnierzy 7 pułku kawalerii armii USA. To nie biali Amerykanie byli więc tu tymi, którzy pierwsi otworzyli ogień. W istocie rzeczy pod Wounded Knee mieliśmy do czynienia raczej z kilkugodzinną bitwą z uzbrojonymi Indianami, aniżeli masakrą. To prawda, że pewną część z zabitych wtedy Siouxów stanowiły kobiety i niezdolne do walki dzieci (szacuje się, że było ich 62 na łaczną liczbę ok. 290 zabitych Indian), ale w warunkach bitwy toczącej się na terenie, w którym mężczyźni, niewiasty i dzieci są mocno ze sobą wymieszane, takie tragiczne zdarzenia są wręcz nieuniknione i nie zawsze muszą łączyć się zamierzonym i celowym zabiciem niewinnej oraz bezbronnej osoby. Warto wspomnieć, iż ranni wojownicy nie byli dobijani przez amerykańskich żołnierzy, lecz zostali przetransportowani do szpitali. Oczywiście, nie można zaprzeczyć, iż w wojnach z Indianami zdarzały się też akty prawdziwego i dużych rozmiarów okrucieństwa ze strony białych, w których celem ataku byli bezbronni lub/i pokojowo nastawieni autochtoni. Najbardziej ewidentnym tego przykładem jest masakra dokonana w dniu 29 listopada 1864 r. przez oddział pułkownika Johna Chivingtona na obozowisko plemienia Cheyene i Arapaho pod Sant Creek. Była to prawdziwa rzeź w czasie, której żołnierze Chivingtona zabili około 200 mężczyzn, kobiet, dzieci i starców, często w niezwykle okrutny sposób, specjalnie okaleczając przy tym ciała swych niewinnych ofiar. Wydarzenie to spotkało się jednak z oburzeniem i potępieniem ze strony amerykańskiej opinii publicznej, a względem sprawców tej masakry przynajmniej próbowano pociągnąć do odpowiedzialności karnej.
Należy piętnować każde zamierzone zabicie niewinnego człowieka, ale nie powinno się przy tym zapominać o zachowaniu pewnych proporcji i słusznych zastrzeżeń. Nawet, jeśli anglosascy i amerykańscy koloniści w ciągu 278 lat celowo zabiliby 7. 193 Indian (co jak to zostało wyżej zasugerowane, oczywiśćie jest liczbą przesadzoną) to nie sposób nazwać tego mianem “ludobójstwa”.
Propagotorzy mitu “o ludobójstwie Indian” niewiele mówią o drugiej stronie medalu, czyli niewinnych ofiarach po stronie białych osadników. Zatrzymajmy się zatem nad tym chwilę. Wizja Indian, jako “owieczek bez skazy” dręczonych przez żądnych krwi kolonistów, mało ma wspólnego z prawdą historyczną. Wymyślne torturowanie jeńców wojennych (po którym nieraz następowały uczty kanibalistyczne) oraz gwałcenie białych kobiet było normą pośród rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej. Pierwszą rzezią na terenie dzisiejszych USA był mord dokonany przez Indian w 1622 roku, z plemienia Powhatan na 347 mężczyznach, niewiastach i dzieciach zamieszkałych w Jamestown. Innym z wielu przykładów podobnego okrucieństwa ze strony tubylców było postępowanie Siouxów podczas buntu (nazywanego dumnie “powstaniem”), jakie wszczęli w sierpniu 1862 roku, w stanie Minnesota. Owo “powstanie” zaczęło się od podstępnego wymordowania przez Indian pokojowo nastawionych doń osadników, a dalszy jego przebieg polegał na atakowaniu, paleniu, plądrowaniu domów ludzi, którzy nie tylko, że najczęściej nie czynili niczego złego “czerwonoskórym”, to jeszcze nawet nie bronili się w obliczu ich agresji. Szacuje się, że w wyniku tego buntu zamordowanych zostało aż 737 białych osadników (w zdecydowanej większości kobiet i dzieci), zaś ok. 30 do 40 tysięcy z nich musiało uciekać przed pożogą. Trudno się zatem dziwić, iż początkowo, aż 306 uczestników “powstania” (które główną treścią było zabicie kilkuset pokojowo nastawionych farmerów i członków ich rodzin) sąd wojskowy skazał na karę śmierci. Ostatecznie jednak zrewidowano liczbę tych wyroków i na szubienicę skazano 40 Siouxów, którym to udowodniono popełnienie najcięższych zbrodni. Warto zauważyć, iż doszło do tego pod wpływem interwencji samego prezydenta USA, Abrahama Lincolna.
Wojna bakteriologiczna?
Jakkolwiek nie naciągane byłyby liczby Indian zabitych w wojnach i masakrach, niemożliwym jest na ich podstawie twierdzić, iż doszło do ludobójstwa. Faktem jest jednak, że ilość Indian zamieszkujących teren USA pod koniec XIX wieku, obniżyła się drastycznie i radykalnie w stosunku do ich liczby, jaka była szacowana przed przybyciem Europejczyków. Szacunki w tej mierze są bardzo różne. Jedni badacze twierdzą wszak, iż w początkach XVII wieku, tubylców było niespełna 1.300. 000, inni zaś rozciągają tą liczbę nawet do 15 czy 20 milionów. Jako, że nie dysponujemy spisami ludności indiańskiej sprzed białej kolonizacji wszystkie te liczby są raczej domysłami. Sądząc jednak po ilości poszczególnych plemion, za zdecydowanie bardziej realne i bliższe prawdy należy ocenić najmniejsze szacunki, a więc te z nich, które oceniają ilość Indian pierwotnie zamieszkujących obszar dzisiejszych Stanów na ok. 1. 300. 000 osób. Najliczniejsze wszak plemiona liczyły sobie po 56 tyś. (Senekowie) czy 30 tyś. (Siouxowie). Większość indiańskich plemion nie przekraczała liczby 10, a nawet 5 tysięcy. Tak czy inaczej, spadek z 1. 300. 000 na początku XVII stulecia do ok. 237 tysięcy pod koniec XIX wieku nalezy uznać za drastyczny. Przyczyną tego stanu rzeczy nie były jednak wojny i masakry, ale w jakichś 80 do 95 procentach choroby przywożone przez Europejczyków (odra, ospa, różyczka, kiła), na walkę z którymi układ odpornościowy Indian nie był przygotowany. Jakie dowody istnieją na to, iż biali chrześcijanie celowo zarażali tubylców? Mamy tylko jeden historycznie potwierdzony i udowodniony wypadek, w którym to biali świadomie posługiwali się zarazkami chorób po to by zabić tubylców. W 1763 roku, oficer armii brytyjskiej, Jeffrey Amherst, nakłonił pułkownika Henry’ego Bouquet by ten dostarczył walczącym pod wodzą Pontiaca Indianom zainfekowane bakteriami ospy koce. Jeden przypadek świadomego użycia chorób jako broni biologicznej to zdecydowanie za mało dla formułowania tezy o prowadzonej przez białych wojnie bakteriologicznej z Indianami. Owej tezie przeczą też wysiłki rządu USA mające na celu szczepienie ludności tubylczej przeciwko ospie. W 1801 roku, prezydent Thomas Jefferson nakazał wdrożenie programu szczepień przeciwko tej chorobie (opartego na procedurze opracowanej 5 lat wcześniej przez lekarza Edwarda Jennera) także w stosunku do Indian. Szczepienie autochtonów nie odbywało się jednak bez komplikacji, gdyż ci podejrzewali, iż jest to ze strony Amerykanów jakaś sztuczka i podstęp. Decyzja prezydenta Jeffersona była też niestety sabotowana przez brak zainteresowania ze strony niektórych urzędników. Mimo to, ów program szczepień pozwolił zmniejszyć ilość śmiertelnych zgonów na ospę wśród Indian.
Purytanie wobec Indian
Niektórzy sugerują, iż rzekome ludobójstwo Indian miało swe korzenie w samych purytańskich początkach anglosaskiej kolonizacji. Purytanie mieli wszak gardzić Indianami, uważać ich za kogoś w rodzaju “wcielonych diabłów”, przeznaczonych na wieczne potępienie oraz godnych eksterminacji. Oddajmy głos w tej sprawie, Thomasowi E. Woods’owi Jr, który w swej książce pt. “Niepoprawna politycznie historia Stanów Zjednoczonych” zatrzymuje sie dłużej nad tym zagadnieniem:
“Wobec Indian, z którymi toczyli spory, musieli koloniści prowadzić jakąś politykę. Raz była to polityka lepsza i bardziej sprawiedliwa, innym razem zła i krzywdząca tubylcze ludy. Mało kto jednak zaprzecza, że Indianie byli ofiarami niesprawiedliwości i złego traktowania. Nie oznacza to wcale, jak twierdzi większość Amerykanów, że koloniści gardzili Indianami i szukali tylko okazji, aby ich wypędzić i zająć ich ziemie. Już w drugim dziesięcioleciu swojego funkcjonowania Uniwersytet Harvarda przyjmował studentów z rodów indiańskich. Dla mordujących Indian kolonistów przewidywano karę śmierci, którą często w takich wypadkach wykonywano, a nawróceni na chrześcijaństwo Indianie zamieszkujący Nowej Anglii cieszyli się dużą swobodą. Chęć nawrócenia Indian na chrześcijaństwo wzbudza dziś tylko irytację i złośliwe uśmieszki. Spójrzmy jednak, co uczynił John Eliot (1604 – 1690), jeden z najważniejszych purytańskich misjonarzy, dla propagowania wiary chrześcijańskiej wśród autochtonów. Indianie z plemienia Algonkinów nie posiadali języka pisanego. z tego powodu Eliot nauczył się ich mowy, stworzył dla niej formę pisaną, a następnie przetłumaczył i spisał w ich języki Biblię. Gdyby Eliot i purytanie rzeczywiście chcieli prześladować Indian, to z pewnością znaleźliby na to łatwiejszy sposób.
Nie jest też prawdą, że purytanie uważali siebie za przedstawicieli lepszej rasy, twierdzili jedynie, że stoją na wyższym poziomie kulturowym niż tubylcy. Nie bardzo jednak wiadomo, co innego mogli sądzić purytanie o ludziach nie znających koła czy pisma, o ludziach żyjących właściwie – co tu ukrywać – w epoce kamienia łupanego. Nigdy jednak nie poruszano w ogóle kwestii rasowych (…) Naukowcy złagodzili ostatnio swoje stanowisko w kwestii surowego traktowanie tubylców przez purytan. Ale od badań specjalistów do rozpowszechnienia ich wyników wśród zwykłych ludzi droga daleka. Na przykład wiele książek o europejskiej historii wciąż przedstawia średniowiecze jako okres zacofania i barbarzyństwa, chociaż gros mediewistów zdaje sobie sprawę z ogromnego znaczenia tego okresu dla rozwoju cywilizacji łacińskiej. (…) Podobnie jak w przypadku naszej wiedzy o stosunkach między Indianami a purytanami: historia ogólna wciąż mówi o okrucieństwach ze strony purytan, chociaż znawcy dziejów tamtego okresu podkreślają, że świadectwa historyczne stawiają purytan w znacznie lepszym świetle niż to się powszechnie uważa.” (tamże, s. 16 – 18).
A jak wytłumaczyć fakt, iż na terenach Ameryki Łacińskiej znajduje się dziś o wiele więcej ludności pochodzenia indiańskiego niż w USA? Przyczyny tego są dwie. Dzisiejsza Ameryka Łacińska była pierwotnie o wiele gęściej zaludniona przez Indian niż teren Stanów Zjednoczonych. Szacuje się, iż kraje współczesnej Ameryki Południowej i Środkowej przed europejską kolonizacją zasiedlało aż 42 miliony Indian. Po drugie: katolicy w odróżnieniu od protestantów znacznie chętniej mieszali się z tubylczą ludnością wchodząc z nią w nie-małżeńskie lub małżeńskie związki. Działo się tak przez całe wieki.Stąd dziś znaczna część ludności Ameryki Łacińskiej ma w swych żyłach niemało domieszki indiańskiej krwi.
Paradoksalnie rzecz biorąc, to postawa protestantów była w tym względzie bardziej katolicka. Magisterium Kościoła zawsze bowiem przestrzegało przed zawieraniem małżeństw z niechrześcijanami, argumentując to tym, iż w takich warunkach niezmiernie trudno jest wychować dzieci na sposób prawdziwie chrześcijański. Owocem chętnego wchodzenia przez katolików w związki seksualne z osobami, które jawnie lub skrycie wyznawały pogaństwo, była bardzo powierzchowna ewangelizacja Ameryki Łacińskiej. Popularność na tych terenach przeróżnych synkretycznych mieszanek łączących chrześcijaństwo z dawnymi pogańskimi wierzeniami i praktykami (np. Santeria, Macumba w Brazylii, kult “Santa Muerte” w Meksyku) jest tylko jednym z tego przejawów.
Czy koloniści kradli Indianom ziemię?
O ile zarzut ludobójstwa jest bezpodstawny, o tyle na pierwszy rzut oka oskarżenie o kradzież indiańskich ziem wydaje się być niewątpliwe w stosunku do białych kolonistów. Pomijając jednak nawet fakt odkupywania od tubylców terenów przez kolonistów i rząd, można zadać pytanie: czy rzeczywiście kradzieżą jest zajęcie terenu, do którego prawa rości sobie jakaś społeczność, ale na którym nie ma stałych osad, upraw roli, etc? Z taką bowiem właśnie sytuacją mieli najczęściej do czynienia biali osadnicy. Większość plemion indiańskich prowadziła wszak koczowniczy styl życia, wędrując po wielkich połaciach ziemi, a w związku z tym, nie zakładając na nich stałych osad, nie uprawiając nań roli, itd. Wedle rozumienia tubylców okoliczność ta czyniła ową ziemię przynależną do nich. Jednak tradycyjnie chrześcijańskie i europejskie rozumienie własności ziemi opierało się nie tylko na tym, kto dany teren pierwszy odkrył, ale jej źródło widziało też w fakcie czynienia sobie danych gruntów “poddanymi”, a więc uprawiania ich, doglądania, jednym słowem: wkładania w daną ziemię swej pracy. Uznawanie prawa do własności relatywnie małych grup (bo liczących np. kilka tysięcy osób) do połaci ziemi wielkości np. dzisiejszej Polski, tylko dlatego, że ów teren najpierw został odkryty przez założycieli tej grupy i na nim zwykła owa społeczność wędrować, jest bliskie niedorzeczności i stwarza groźny precedens.
Spory sporami, ale uczciwość musi być
Zrozumiałe i uzasadnione są spory katolicko-protestanckie spory o dogmaty i interpretację Pisma świętego, ale czy w związku z tym należy usprawiedliwiać nieuczciwe i nierzetelne podchodzenie do historii? Jasnym jest, że jakkolwiek byśmy się z kimś nie zgadzali w kwestii podejścia to tej czy innej prawdy wiary, nie zwalnia to nas z obowiązku nie naruszania dobrego imienia danej osoby czy społeczności. Wszystko zaś wskazuje na to, iż ochocze podtrzymywanie przez część tradycjonalistycznych katolików twierdzenie o rzekomym ludobójstwie dokonanym na Indianach przez protestantów jest właśnie ciężkim zniesławieniem tych ostatnich.