Prawda i Konsekwencja

Tag Archive: Małgorzata Kożuchowska

  1. Grzech w pracy aktora

    Możliwość komentowania Grzech w pracy aktora została wyłączona

    W jakim stopniu aktorzy w filmach są odpowiedzialni za grzechy, które są ukazywane w odgrywanych przez nich scenach? Zapewne wszyscy lub prawie wszyscy pobożni katolicy zgodziliby się z twierdzeniem, iż materią grzechu jest występowanie w filmach o charakterze jawnie pornograficznym, w których to na planie dochodzi do rzeczywistych aktów seksualnych polegających np. na penetracji genitalnej, oralnej czy analnej. Jednak prawdopodobnie niewielu pobożnych katolików byłoby skłonnych wysuwać podobną konstatację wobec aktorów grających przykładowo:
    a) w filmach w przychylny sposób przedstawiających pewne fałszywe doktryny i/lub niemoralne zachowania, nawet, gdy owe życzliwe prezentowanie tych rzeczy nie musi w sposób konieczny wiązać się z realistycznymi obrazami tych czy innych grzechów. Można np. wyobrazić sobie film pokazujący w sympatycznym świetle grzechy homoseksualne, jednak jednocześnie bez ukazywania scen stosunków seksualnych bądź innego typu czynności seksualnych dokonywanych pomiędzy osobami tej samej płci.
    b) w filmach, które niekoniecznie przedstawiają w życzliwy sposób różne niemoralne zachowania, ale które wymagają od zaangażowanych w nie aktorów rzeczywistego, a nie tylko symulowanego czy pozorowanego, wykonywania pewnych czynności o charakterze erotycznym, nieposuwających się jednak w swym natężeniu do aktów mających charakter stosunku seksualnego. Mam tu ma myśli np. pocałunki polegające na dotykaniu się wzajemnie językami (czyli tzw. francuskie pocałunki), głaskanie przez mężczyznę okolic kobiecych piersi, leżenie osób płci przeciwnej obok siebie w samej bieliźnie przy jednoczesnym dotykaniu się. Jak zaznaczyłem wcześniej, takie sceny mogą pojawiać się również w filmach, które niekoniecznie przedstawiają te czy inne grzechy w sympatyczny dla nich sposób. Mogą one znajdować się również w tych widowiskach, których ostateczna konkluzja zmierza do krytyki albo i nawet potępienia pokazywanych w ten sposób grzechów.

    W niniejszym artykule chciałem spróbować odpowiedzieć na powyższe pytania, mając na względzie to, iż wielu pobożnych oraz konserwatywnych katolików jest skłonnych bronić tego rodzaju zachowań aktorów w filmach, kierując się tym, iż w przemyśle filmowym funkcjonuje relatywnie niemało aktorów nieraz gorliwie przyznających się do wiary katolickiej, którzy jednak na swym koncie mają występy w tego typu filmach i scenach (np. Małgorzata Kożuchowska, Radosław Pazura, Michał “Misiek” Koterski, Maciej Musiał, Mel Gibson, Jim Cavialez). Wspomniani aktorzy są przez wiele środowisk katolickich postrzegani jako osoby mogące uczynić wiele dobra przez to, iż z racji swego zawodu i popularności docierają do milionów ludzi, co prawdopodobnie jest przyczyną tego, że głosy krytyczne w rodzaju poniższego mego artykułu nie chcą być ani wysłuchiwane, ani nawet brane pod uwagę. Rzeczywiste lub hipotetyczne dobro, jakie może stać się udziałem tego typu ludzi, nie może zwalniać nas od powinności krytycznego myślenia i trzeźwej oceny tego, czy aby na pewno wszystkie z podejmowanych przez nich zachowań zawodowych są moralnie dobre czy chociażby “moralnie obojętne”. Stąd też jest mój poniższy artykuł. Wyjaśniam jednocześnie, iż przy jego pisaniu w dużej mierze inspirowałem się tekstem pt. “Sin in the Movies”, który pochodzi z anglojęzycznego tradycjonalistycznie katolickiego bloga o nazwie “Unam Sanctam Catholicam”. Część ze sformułowań ujętych w tym mym artykule może być więc w związku z tym dosłownym lub prawie dosłownym powtórzeniem formuł zawartych w owym tekście, do którego link też podaję.

    ***

    Pierwszym argumentem, który należy usunąć z drogi, jest standardowa wymówka wysuwana w obronie aktorów, twierdząca, że ​​„oni tylko grają” i dlatego aktorzy w filmie nie ponoszą odpowiedzialności za wszystko, co odegrają. Coś takiego nie może być uznane za satysfakcjonującą odpowiedź, wszak doprowadzając jej logikę do ostatecznej konsekwencji, to taką samą wymówkę można by znaleźć dla aktorów w filmach pornograficznych. Oczywiście większość powiedziałby, że istnieje różnica między filmem porno a typami grzesznych zachowań przedstawionych w “zwyczajnych” filmach. To rodzi dobre pytanie – jaka jest różnica między faktycznymi stosunkami seksualnymi pokazanymi w filmie pornograficznym a czynnościami erotycznymi ukazywanymi w filmach, gdzie grają „szanowani”, przyznający się do wiary katolickiej aktorzy? Czy moralnie dozwolone jest, aby robili oni w tej sferze wszystko, co tylko nie będzie faktyczną penetracją seksualną?
    Ale zanim dojdziemy do odpowiedzi, warto wyodrębnić różne sposoby przedstawiania grzechu w filmie.

    ***

    Przede wszystkim mamy grzechy, które można niewinnie symulować, to znaczy grzechy, które można pozorować, ale bez ich faktycznego popełniania. Dzieje się tak, gdy aktor wydaje się robić w filmie coś grzesznego, co w rzeczywistości byłoby grzechem w prawdziwym życiu, ale co ze względu na sytuację, okoliczności, etc., nie jest faktycznie zachowaniem będącym materią grzechu. Przykładem może być napad na bank przedstawiany w filmach. Gdyby ktoś robił to, co jest symulowane w takich filmach w prawdziwym życiu, byłby to poważny grzech; jednak samo odegranie sceny napadu na bank nie jest grzechem. Powody tego są oczywiste: aktor tu bowiem nie okrada nikogo, ale odgrywa scenariusz, ponieważ ludzie, których “okrada“, nie są prawdziwymi pracownikami banku, ale innymi aktorami, którzy „w nim uczestniczą”, ponieważ pieniądze, które kradnie, nie są prawdziwymi pieniędzmi, ale fałszywkami, gdyż “bank” nie jest nawet często faktycznie bankiem, ale innego rodzaju budynkiem. Ponadto, w rzeczywistości naprawdę nic nie zostało skradzione, ponieważ wszystko wraca na swoje miejsce po zakończeniu sesji zdjęciowej. Reasumując tę część naszych rozważań: nie można powiedzieć, że aktor jest winny rzeczywistego napadu na bank. To samo można powiedzieć o scenach, w których ktoś zostaje „zabity” na ekranie – nikt tak naprawdę nie jest zabijany, ani nie ma w tym związku z jego złością lub nienawiścią. Tego rodzaju grzechy zatem jak kradzież, rabunek czy morderstwo można symulować bez faktycznego ich popełniania. Trudno zatem byłoby mówić, iż sam fakt odgrywania przez aktorów scen pokazujących takie nieprawości, czyniłaby ich winnymi rzeczywistego ich popełniania.

    ***

    Sam jednak fakt, iż można z powodzeniem przedstawiać na ekranie niektóre grzechy bez ich realnego popełniania, nie oznacza jeszcze, że moralnie dozwolone jest aktorowi granie w jakichkolwiek filmach to w taki sposób pokazujących. Jeśli bowiem dane widowisko co prawda nie wymaga od aktora rzeczywistego popełnienia aktu kradzieży, ale jednocześnie np. kontekst całego filmu wskazuje na uniewinnianie czy pochwalanie takiego występku, to nie należy brać udziału w takiej produkcji jako aktor. Wchodzi tu bowiem w grę zasada absolutnego unikania tzw. formalnej współpracy ze złem. Po prostu nigdy i nigdzie, choćby i dla zapobieżenia większemu złu czy osiągnięcia większego dobra nie mamy moralnego prawa bezpośrednio uczestniczyć np. w pochwalaniu czy zachęcaniu do tej, czy innej nieprawości. Przykładowo zatem, jeśli dany aktor ma propozycję zagrania roli abortera w filmie, którego treść i fabuła wskazywałyby na usprawiedliwianie procederu zabijania nienarodzonych dzieci choćby i tylko w wyjątkowych okolicznościach, to powinien on bezwzględnie odmówić przyjęcia takiej roli. I głupio taki aktor tłumaczyłby się – gdyby zaakceptował ową propozycję – że przecież na ekranie nie dokona żadnej aborcji, a poza tym trzeba odróżnić prawdziwe życie, w którym jest on przeciwnikiem tej zbrodni od filmów, w których bierze udział w ramach swej zawodowej pracy.

    ***

    Oprócz grzechów, które można niewinnie symulować, mamy inny rodzaj zachowań aktorskich: grzechy, których zasadniczo rzecz biorąc nie można symulować bez ich rzeczywistego popełnienia. Są to grzechy, które albo popełniasz, albo nie, i jeśli próbujesz je zagrać, w rzeczywistości popełniasz je. Jedynym sposobem, aby ich nie popełnić, jest nieodgrywanie ich.
    Najbardziej oczywistym tego przykładem są niektóre z przedstawień seksualnych. Nie piszę tutaj o aktach pornograficznych, o których wszyscy wiemy, że są złe, ale o innych erotycznych działaniach – na przykład leżenie razem i dotykanie się będąc odzianymi tylko w bieliznę, symulowanie aktów seksualnych, całowanie się polegające na wzajemnym dotykaniu językami, obmacywanie przez mężczyznę kobiecych piersi, itp. Aktor nie może dajmy na to „udawać”, że dokonał z aktorką tzw. francuskiego pocałunku, nie robiąc tego. Gdyby pocałował on ją w policzek lub symulował “francuski pocałunek” przybliżając jedynie swą twarz do jej twarzy, a resztę zasugerowałaby odpowiednia praca kamery, to byłoby to moralnie dozwolone. Ale jeśli rzeczywiście namiętnie się całują, to faktycznie robią to, co jednocześnie jest ich aktorską grą.

    ***

    Ktoś może jednak do powyższej uwagi wnieść obiekcję polegającą na tym, iż nie wszyscy aktorzy i nie wszystkie aktorki muszą odczuwać podniecenie seksualne nawet wówczas, gdy rzeczywiście dotykają się językami, obmacują swe rejony erogenne czy też leżą obok siebie w samej bieliźnie. Innymi słowy, niektórzy z aktorów i aktorek mogą być tak przyzwyczajeni do praktykowania podobnych form bliskości cielesnej, które dla większości ludzi prawdopodobnie oznaczałyby podniecenie genitalne.
    Co można odpowiedzieć na ten argument? Cóż, niektóre osoby wykonujące zawód prostytutki także mogą być na tyle przyzwyczajone lub w pewien sposób “zobojętniałe”, iż wykonywanie przez nie tych czy innych czynności seksualnych nie będzie dla nich osobiście wiązało się z odczuwaniem genitalnego podniecenia. Czy w takim wypadku powiemy zatem, iż męskie lub żeńskie prostytutki nie czynią czegoś obiektywnie występnego, gdyż nie odczuwają wówczas seksualnego podniecenia? Oczywiście, że nie, a to choćby dlatego, że jakby nie patrzeć specyfika dokonywanych przez te osoby czynności jest ukierunkowana na wzbudzanie w drugiej stronie seksualnego napięcia. Podobnie, nawet jeśli dajmy na to aktor nie odczuwa przy danych czynnościach erotycznych seksualnego napięcia to skąd ma on mieć pewność, że aktorka z którą to czyni, takiego podniecenia też nie przeżywa podczas odgrywania takiej sceny? Przeciwnie, jeśli już, to w najlepszym wypadku powinien on być co do tego bardzo niepewny.
    A nawet, gdyby przyjąć – wedle mnie – bardzo nierealistyczny scenariusz, wedle którego para aktorów nie odczuwałaby żadnego, ale to żadnego napięcia seksualnego w czasie kręcenia sceny przedstawiającej np. francuski pocałunek, to pozostałyby do rozważenia jeszcze dwa pytania: a) jak tego typu sceny wpływają na moralność zwłaszcza młodych widzów?; b) czy można założyć, że do niczego złego nie dojdzie po kręceniu takich scen?
    Jeśli na pytanie zawarte w punkcie “a” odpowiemy sobie, iż jest bardzo prawdopodobne, iż sceny realistycznie pokazujące francuskie pocałunki bądź obmacywanie przyczyniają do obniżania moralności zwłaszcza młodych widzów to mamy wtedy do czynienia z ich deprawowaniem, a to wszak na pewno nie jest dobrze.
    Jeśli zaś na pytanie zawarte w punkcie “b” odpowiemy, że jest prawdopodobne, iż nawet jeśli w momencie kręcenia danej sceny nie było się podnieconym seksualnie, to jednak np. wspomnienie jej nakręcania często doprowadzało do popełniania rzeczy nieczystych w późniejszym czasie, to mamy wówczas do czynienia z czymś, co w tradycyjnej teologii moralnej nazywa się bliską okazją do grzechu. A to też nie jest właściwa sytuacja.

    ***

    Warto wreszcie zastanowić się, co np. normalny mąż powiedziałby do swej żony, gdyby nakrył ją z innym mężczyzną w sytuacji typowej dla aktorów i aktorek wykonujących na planie filmowym różne czynności seksualne, oprócz samej tylko penetracji? Czy więc gniew tego męża ustąpiłby po tłumaczeniach żony o tym, że przecież zarabia ona w ten sposób pieniądze? Gdyby dał się w ten sposób przekonać do jej moralności, to słusznie uznalibyśmy go za degenerata gotowego kupczyć ciałem swej małżonki. Jest zatem strasznym zaślepieniem sytuacja, w której mężowie akceptują występowanie swych żon w tzw. scenach łóżkowych pod pretekstem, że przecież “taki mają zawód“.

    ***

    Wszystko powyższe jest ważnym argumentem na rzecz tezy, iż nieroztropna była z jednej strony rezygnacja z tradycyjnie chrześcijańskiego sceptycyzmu względem aktorskiego rzemiosła, z drugiej zaś strony niejednokrotnie ochocze i bezkrytyczne otwarcie się środowisk katolickich na “świadectwa wiary” ze strony znanych aktorów i aktorek. Nie popadając bowiem w przesadę, którą byłoby absolutne potępianie zawodu aktora, trzeba realistycznie zdawać sobie sprawę z poważnych i często występujących niebezpieczeństw związanych z tym zajęciem. Ochocze zaś wynajdywanie w środowisku aktorskim osób deklarujących swe przywiązanie do wiary katolickiej, by później je promować oraz nagłaśniać, poskutkowało tym, iż tym bardziej nie chciano brać pod uwagę tradycyjnie chrześcijańskiej ostrożności i przestróg w tym względzie. Jeszcze bowiem okazałoby się, iż wszystkie albo przynajmniej prawie wszystkie z przypadków aktorów i aktorek w ten sposób nagłaśnianych trzeba by poddać jednak bardziej krytycznej ocenie i refleksji. Stąd więc najprawdopodobniej nieliczne krytyczne głosy na ten temat ignoruje się lub próbuje przykryć powiedzonkami w rodzaju: “To jest ich zawód“; “Trzeba odróżnić aktorską grę od prawdziwego życia“, które jednak przy bliższej ich konfrontacji z zasadami moralności chrześcijańskiej okazują się być niezwykle słabymi i powierzchownymi.


    Mirosław Salwowski

  2. Prezydent Duda przyznał order pani Kożuchowskiej. Czy to dobra decyzja?

    Leave a Comment

    Jak poinformowały nas o tym mass media, w dniu 11 listopada b. roku,  wśród osób odznaczonych przez prezydenta Andrzeja Dudę znalazła się znana aktorka i celebrytka, pani Małgorzata Kożuchowska. Kobieta ta uhonorowana została przez głowę naszego państwa Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski za “za wybitne zasługi w pracy artystycznej i twórczej“.

    Można spytać, czy ta decyzja naszego prezydenta była słuszna i właściwa? Otóż mam ku temu duże wątpliwości. Abstrahując już wszak od stricte etycznej oceny zawodowej działalności pani Kożuchowskiej, a skupiając się na jej wartości artystycznej, to niby jakie to wybitne zasługi ma tu owa niewiasta? W jakim to filmie, który zapisałby się na trwale w historii polskiego kina brała udział ta pani? W “Killerze”, “Zróbmy sobie wnuka”, “M jak miłość”, “Rodzinka.pl”? Przecież wszystko to, produkcje klasy B, nie prezentujące sobą żadnej większej wartości artystycznej.

    A co powiedzieć o wkładzie moralnym, jaki wniosła pani Małgorzata Kożuchowska do naszej kultury? Dała ona wybitny przykład podwójnej moralności i religijnej hipokryzji. Z jednej bowiem strony obściskiwała się  przed kamerą nie ze swym mężem, świeciła głębokim dekoltem oraz przyjmowała obsceniczne pozy do aparatów foto, a także grała rolę liberalnie nastawionej matki. Z drugiej zaś strony, po tym wszystkim, jak gdyby nigdy nic wygłaszała religijne deklamacje o Bogu, modlitwie, różańcu czy Janie Pawle II.

    Ani więc pod względem artystycznym, ani moralnym, pani Kożuchowska nie reprezentuje wybitnych uzdolnień czy osiągnięć. Nie stanowi ona osoby, którą należałoby podziwiać, naśladować czy też stawiać za wzór innym. Nie jest ona więc kimś komu odznaczenia państwowe by się należały. Smutne jest więc to, że prezydent Andrzej Duda przyznał tej pani państwowy order, przez co w pewien sposób obniżył rangę tego odznaczenia, a także przynajmniej pośrednio uwiarygodnił bardzo wątpliwą etycznie postawę przez nią reprezentowaną.

  3. Czy ufać “kato-celebrytom”?

    Leave a Comment

    Skłonność części środowisk katolickich do nagłaśniania i reklamowania tych znanych postaci ze świata „show-businessu”, które otwarcie przyznają się do wiary chrześcijańskiej, aż rzuca się w oczy. Co rusz, na tym czy i innym katolickim portalu albo w gazecie, można przeczytać o „gwiazdach” kina, telewizji, estrady i sportu, które „nie wstydzą się Jezusa”, gdyż otwarcie mówią o swej wierze w Chrystusa, o tym, że się modlą, chodzą do kościoła, czytają Biblię albo encykliki Jana Pawła II. Wedle zapewnień niektórych katolickich mediów gorliwymi katolikami (albo chrześcijanami) jest niemało aktorów (np. Małgorzata Kożuchowska, Radosław Pazura, Jerzy Stuhr), piosenkarzy (Krzysztof Krawczyk, bracia z Golec uOrkiestra), sportowców (Robert Lewandowski), a szczególnie pięściarzy (Tomasz Adamek, Grzegorz Proksa), a nawet laureatek konkursów piękności (Stefania Fernandez). Można by więc powiedzieć: „Wspaniale. Mamy tylu swoich ludzi w popkulturze! Ewangelizacja show-businessu idzie w najlepsze, Alleluja, chwała Panu!”.

    Czytając teksty poświęcone owym „kato-celebrytom” czasami ma się wręcz wrażenie, iż ich autorzy byliby gotowi nosić na rękach daną „gwiazdę” za każde wypowiedziane przez nich zdanie typu: „Wierzę w Jezusa”, „Chodzę w niedzielę do kościoła” albo „Modlę się na różańcu”. Można doceniać dobre intencje tych, którzy nagłaśniają tego typu postacie. Najprawdopodobniej chodzi wszak o to, by pokazać katolikom, iż można odnieść sukces w świecie popkultury, a jednocześnie „pozostać tam sobą”, robiąc na jej terenie „dobrą robotę”. A jeśli można przy tym jeszcze zarobić dużo pieniędzy, być sławnym i cenionym, to tym lepiej. Czy katolik ma być wszak zawsze biednym cierpiętnikiem, „szarą myszką”, która na tym świecie ma zawsze „przechlapane”? Czy jednak rzeczywiście wysyp różnych osobistości z pop-kulturowego światka przyznających się do katolicyzmu albo chrześcijaństwa jest znakiem prawdziwej nadziei? Czy naprawdę większość z tych ludzi, którzy są stawiani dziś za wzór katolików albo chrześcijan, rzeczywiście daje swą publiczną zawodową działalnością jasne i jednoznaczne świadectwo wiary w Pana Jezusa i zaufania, jakie winniśmy Mu okazywać?

    Syndrom Mela Gibsona

    Po serii obyczajowych skandali, jakich dopuścił się w ostatnich latach Mel Gibson, część katolickich publicystów, działaczy i pisarzy, którzy swego czasu, prześcigali się w kreowaniu go na ostatni przyczółek chrześcijaństwa w Hollywood, prawdopodobnie chciałaby zapomnieć o tym fragmencie swej publicystycznej aktywności. Niedługo po tym bowiem, jak Gibson nakręcił „Pasję” – co trzeba jasno przyznać jeden z najlepszych i najbardziej poruszających filmów o Panu Jezusie – świat zaczęły obiegać informacje o jego niemoralnych ekscesach. Dowiedzieliśmy się zatem o tym, jak Mel Gibson, po pijaku, głupio i wulgarnie wyzywał policjantów oraz rzucił swą żonę dla rosyjskiej kochanki Oksany (po czym i tę, swą nałożnicę obrzucał niewybrednymi, obscenicznymi epitetami). Mniejsza jednak o, co prawda, niemoralne, ale należące do prywatnej sfery życia Gibsona, wybryki. Zanim jeszcze na światło dzienne wyszły informacje o tychże obrzydliwościach, aktor ów, jak już wspomniałem, był często ukazywany niczym nieskazitelny obrońca tradycyjnych chrześcijańskich wartości w zdegenerowanym światku hollywoodzkich gwiazd. Nie byłoby niczym zdrożnym, gdyby rozróżniano pomiędzy tym, co w swej działalności zawodowej Gibson zrobił dobrego (np. filmem „Pasja”), a tym, co uczynił złego lub bardzo wątpliwego. Tymczasem jednak, najczęściej ignorowano lub wręcz usprawiedliwiano nieprawe produkcje, w których ów brał udział. To nic, że Mel Gibson brał udział w filmach, które:

    – promowały pogaństwo, okultyzm i panteizm, w tendencyjny sposób przekręcając przy tym fakty historyczne („Pocahontas”, gdzie swego głosu do animowanej postaci Johna Smitha udzielił Gibson);

    – w celach rozrywkowych eksploatowały przemoc oraz pokazywały wolny seks, jako fajną zabawę (np. wszystkie części „Zabójczej broni”, „Godzina zemsty”);

    – w dosadny sposób pokazywały sceny seksu (np. „Tequila sunrise”);

    – przedstawiały cudzołóstwo jako wzniosłe romantyczne uczucie oraz gloryfikowały zbrojną rebelię przeciw prawowitym władzom, dodatkowo w nieprawdziwy sposób pokazując tło historycznych zdarzeń będących ich kanwą (vide: „Waleczne serce”, „Patriota”);

    …. ważne, że z jego ust padło wiele katolickich i konserwatywnych deklaracji, nakręcił „Pasję”. Poza tym, przecież on jest aktorem i w ramach jego zawodu mieści się granie różnych postaci w rozmaitych filmach … I w ten sposób chwalcy Mela Gibsona obudzili się z przysłowiową „ręką w nocniku”. Starannie nadmuchiwany przez nich balon z napisem „Mel obrońcą chrześcijańskich wartości w Hollywood” z hukiem pękł po nakłuciu go przez ujawnione fakty z jego życia, pozostawiając po sobie odór smutku, wstydu, niesmaku i zażenowania. Dlaczego piszę o Melu Gibsonie w kontekście promowania postawy różnych „kato-celebrytów”? Powód tego jest prosty: powinniśmy uczyć się na błędach, nie zachłystując się wyznaniami wiary gwiazd pop-kultury, ale realnie weryfikując wypowiadane przez nich słowa, w świetle ich czynów. W przeciwnym razie, nawet jeśli nie skończy się to na potężnym smrodzie wstydu, zniesmaczenia i zażenowania (tak jak ma to miejsce w przypadku Gibsona), de facto będziemy usprawiedliwiać religijną dwulicowość i hipokryzję, zamiast propagować dobre wzorce.

    Panu Bogu ogarek, a diabłu świeczkę

    Przyjrzyjmy się wszak dokładniej zawodowej działalności „gwiazd” popkultury, które przez część katolickich i konserwatywnych środowisk są promowane jako pozytywne przykłady życia wiarą w „show-businessie”.

    Małgorzata Kożuchowska: to istna „katoliczka numer 1” wśród polskich aktorów. Jak zapewnia modli się, chodzi do kościoła, czyta dzieła  Jana Pawła II i św. Teresy od Dzieciątka Jezus. W uznaniu tych deklaracji Kożuchowska jest zapraszana do prowadzenia programów katolickich, czytania fragmentów Pisma świętego i tekstów Świętych w kościołach (czyniła tak nawet na Mszy pogrzebowej Jana Pawła II) oraz innych „religijnych imprez” (prowadziła np. galę rozdania nagród „Totus tuus”). Cóż jednak możemy zobaczyć w filmach oraz na zdjęciach z jej udziałem? W serialu „Rodzinka” gra liberalną matkę, która nastoletniemu synowi daje prezerwatywy, a ze swym serialowym mężem oddaje się seksualnym pieszczotom na kuchennym stole, co zostaje wyraziście pokazane widzom. Podobne sceny nie są bynajmniej jakimś ewenementem w „artystycznym dorobku” tej pani. Nie chcę się nad tym szerzej rozwodzić, ale ujrzenie jej ubranej niczym prostytutka, pozującej do zdjęć w wulgarnych, obscenicznych pozach, obściskującej się i nieskromnie całującej z obcymi mężczyznami, etc., nie jest niestety niczym szokującym. Myliłby się ten, kto traktowałby to, jako epizod w jej zawodowej karierze, gdyż takie elementy przewijają się się tam ciągle. Nic nie wskazuje też na to, by, przynajmniej jak na razie, Kożuchowska postanowiła zrezygnować z tego elementu swego image. Wspomniany serial „Rodzinka” był wszak kręcony w 2011 r, zaś okładka tygodnika „Viva” na której aktorka ta prezentuje się w jawnie wyuzdanej pozie i stroju, oznaczona jest datą „22 czerwca 2011”.

    Radosław Pazura: kolejna z najbardziej rozpoznawalnych twarzy polskiego katolicyzmu, będący jednym z ambasadorów akcji “Nie wstydzę się Jezusa” (która to kampania jest organizowana przez ultrakonserwatywnych katolików z “Krucjaty Młodych”). Jednocześnie jednak człowiek ten od kilku lat występuje w widowisku teatralnym “Goło i wesoło”, którego morałem jest to, iż faceci też mogą publicznie rozbierać się dla pieniędzy, dając przy tym wizualną rozkosz co bardziej napalonym kobietom. Konkretnie zaś mówiąc rola Pazury w owym “show” polega na tym, że dopinguje on tam swych kumpli opowiadanymi przez siebie obscenicznymi dowcipami do sprawnego i sugestywnie erotycznego zdejmowania na oczach kobiet majtek. Poza tym R. Pazura przebiera się w owym spektaklu za kobietę (w dodatku bardzo bezwstydnie i nieskromnie odzianą).

    Krzysztof Krawczyk: śpiewa kolędy, nagrywał płyty poświęcone Papieżowi – Polakowi, a poza tym pokazuje się z różańcem. To wystarczy by awansować na wzór „katolickiej gwiazdy”. Szkoda tylko, że na swych występach pozoruje się na mafijnego bossa i śpiewa w otoczeniu nieskromnie tańczących i w takowy sposób odzianych niewiast.

    Tomasz Adamek: otwarcie mówi o tym, że jest katolikiem, występuje w Radiu Maryja, a poza tym, przed każdą walką bokserską odmawia różaniec. Cóż zatem z tego, iż walki w których bierze udział nie polegają bynajmniej na obronie niewinnych, słabych i bezbronnych przed agresją, ale ich istotą jest dostarczanie publiczności krwawej rozrywki?

    Podobne słowa można powiedzieć o innych „katolickich celebrytach”?  Stefania Fernandez – wygrała konkurs polegający m.in. na prezentowaniu swych wdzięków w stroju kąpielowym milionom widzów. Twierdzi, iż tytuł „Miss świata” zdobyła dzięki wstawiennictwu Matki Bożej, co wystarczyło niektórym zachwyconym tym portalom i gazetom katolickim nagłośnić jej postać. Szkoda tylko, że mało kto zadawał sobie pytanie, czy Maryja, która rzekoma miała wspomagać Stefanię w jej trudach pokazywania swego ciała całemu światu, sama wystąpiła by w tego rodzaju widowisku? Robert Lewandowski z kolei “nie wstydzi się Jezusa”, ale nie wstydzi się też brać udziału w reklamowych imprezach pisma “Playboy”, a także pozować ze swą żoną pół-nago do publicznie ukazujących się zdjęć.

    Cóż zatem widzimy w przypadku większości „kato-celebrytów”? Konsekwentne i jasne ewangelizowanie popkultury czy raczej bezwstydne cudzołożenie z jej obrzydliwościami i ohydami, maskowane chrześcijańskimi słowami oraz gestami? Czyż publiczna działalność tych osób nie jest raczej urzeczywistnieniem słów Pisma świętego o tym, iż w dniach ostatnich ludzie „będą okazywać pozór pobożności, ale wyrzekną się jej mocy” (2 Tymoteusz 3, 5), jawnym pogwałceniem biblijnych przestróg przed tym, by nie łączyć światła z ciemnością, Chrystusa z Beliarem (2 Koryntian 6, 14 – 15)? Czyż to nie właśnie do takiej postawy odnosi się jedno z naszych tradycyjnych przysłów, które na tą okazję winno się jednak strawestować jako raczej: „Panu Bogu ogarek, a diabłu świeczkę”?

    Taki mają zawód?

    Powie ktoś może, iż pastwię się nad tymi ludźmi, bezlitośnie wytykając im ich wady i upadki, a przecież „któż z nas jest bez grzechu”? To prawda, że wszyscy jesteśmy grzeszni, każdemu z nas też zdarza się być niekonsekwentnym, iść na daleko posunięte kompromisy z nieprawościami i dawać swym życiem „antyświadectwo”. Tyle, że nie każdy z nas jest kreowany przez katolickie media na wzór oddania chrześcijańskim cnotom. Mieć współczucie, a nawet pewnego rodzaju wyrozumiałość dla czyjejś słabości i grzeszności to jedno, ale wyróżniać, nagłaśniać oraz nagradzać czyjąś postawę to drugie. W tym drugim przypadku, daje się bowiem rzeszom „zwykłych katolików” sygnał, iż tak honorowane postaci są godne naśladowania. A jakiż to przykład do naśladowania daje nam większość „kato-celebrytów”? Jeśli ci za to dobrze zapłacą, to wal bliźniego po twarzy i tułowiu ku uciesze gawiedzi, rozbieraj się przed kamerą przyjmując przy tym wulgarne pozy, dawaj obmacywać się obcym mężczyznom, otaczaj się nieskromnie odzianymi i tańczącymi panienkami, bierz udział w produkcjach usprawiedliwiających grzech; a po wszystkim (lub przed) odmów różaniec, pójdź do kościoła, powiedz, że wierzysz w Pana Jezusa, a Matka Boża pomaga ci w twej pracy i już zostaniesz uznany za wzór dobrego katolika. Można by powiedzieć, ci katolicy doprawdy nie są frajerami. O ile wszak „zwykły katolik” nieraz czyni źle, po to by zarobić przysłowiowych „parę groszy”, ci szmacą się przynajmniej za duże pieniądze, sławę, oklaski tłumów i zdjęcia na okładkach poczytnych magazynów. A później narzekaj czcigodny kardynale, biskupie, księże proboszczu, katolicki dziennikarzu, na to, że miliony katolickich owieczek żyją na co dzień pogańskim i światowym życiem, że robią co chcą, myśląc, iż zmówienie „codziennego paciorka” i pójście w niedzielę do kościoła, wszystko załatwi … „Taki mają zawód” – mówią niektórzy, gdy pod nos podtyka się im konkretne fakty z zawodowego dorobku rozmaitych „kato-celebrytów”. Cóż, jeśli to ma być usprawiedliwienie i moralne uzasadnienie dla tego co w ramach swej pracy oni wyprawiają, to bądźmy konsekwentni. Wśród prostytutek, sutenerów oraz aktorów i aktorek porno też pewno znajdzie się jakiś procent osób, które przyznają się do wiary katolickiej, a może nawet modlą się i chodzą do kościoła. Niechaj ich oblicza zdobią okładki katolickich magazynów, a że robią to co robią? Cóż „taki mają zawód”… Wróżki i wróżbici również trudnią się swym fachem zazwyczaj dla pieniędzy, a podobno nieraz mają w swych gabinetach obrazy Pana Jezusa i Matki Bożej. Cóż „taki mają zawód” a „pecunia non olet”, doceńmy to, że nie wstydzą się swego przywiązania do katolicyzmu i niech poprowadzą galę rozdania nagród „Totus tuus”.

    Ewangelizacja popkultury?

    Kościół tradycyjnie był ostrożny względem aktorskiego rzemiosła i tym podobnych zajęć (a więc takich, których istotą jest dostarczanie szerszej publiczności rozrywki). Przez wieki aktorów i aktorki ekskomunikowano, wzbraniano im wstępu do kościelnej wspólnoty, a gdy skończyli swój żywot nie chowano ich na poświęconej ziemi. Nawet później, gdy owa dyscyplina względem nich zelżała, na ów zawód patrzono ciągle z dużym dystansem i podejrzliwością. Jeszcze na początku XX wieku, znany katolicki autor, ks. Franciszek Spirago pisał:

    Teatr niszczy zbyt często wiarę chrześcijańską i moralność wśród ludu. I nie dziw. Scena wymaga zapełnionej sali i oklasków tłumu, i by to osiągnąć stara się schlebiać namiętnościom ludzkim. Stąd też pochodzi, że myśli i dążność wielu sztuk teatralnych jest moralnie złą. Występek (zwyczajnie nieprawa, grzeszna miłość) przybiera się na scenie w nęcącą, powabną szatę, cnotę traktuje się pogardliwie, jako coś przestarzałego, nieraz wyszydza się nawet sługi Boże i obrzędy Kościoła. Moralność sceny jest zupełnie sprzeczna z moralnością Ewangelii. Także sama gra, nieskromne stroje aktorek, gesty i spojrzenia, sposób mówienia, wszystko to działa zgubnie na umysł widza: nieznacznie, ale pewnie sączy mu jad trucizny do serca. Aktorzy przedstawiają namiętności, by je rozbudzać (…)”.

    Choć tradycyjna postawa Kościoła może nam się wydawać dziś nieco zbyt surowa i przesadna, to trudno odmówić jej przezorności i zdrowego rozsądku. Pewno aktorstwa i inne rzemiosła, których istotą jest zadowalanie rozrywkowych gustów publiczności nie są same w sobie złe, ale z natury rzeczy trudno jest w nich ustrzec się poważnych niebezpieczeństw. Im do większego kręgu publiczności chce się dotrzeć, tym trudniej jest wtedy powstrzymać się schlebianiu najniższym gustom. Nie znaczy to, że ewangelizacja pop-kultury jest niemożliwa. I dziś można by wskazać przykłady aktorów i reżyserów, którzy tworzą dużo dobrych, chrześcijańskich w swym przesłaniu dzieł, stroniąc przy tym zarazem od angażowania się w złe, rozwiązłe czy bezbożne przedsięwzięcia. Działalność takich ludzi należy też promować i nagłaśniać. Jak do tej pory jednak, bardziej reklamuje się te postacie świata pop-kultury, które faktycznie asymilują się nawet z jej najbardziej obrzydliwymi elementami. W ten sposób to nie my ewangelizujemy popkulturę, ale popkultura antyewangelizuje nas.