Możliwość komentowania Papież Leon XIII chwalił Stany Zjednoczone została wyłączona
Gdyby spróbować wyróżnić dwóch głównych a “tradycyjnych” już wrogów Stanów Zjednoczonych to należałoby wskazać na radykalną lewicę oraz europejską radykalną prawicę. Skrajni lewicowy darzą USA głęboką niechęcią za “imperializm”, “kapitalizm”, a może również za pewne wątki, które w ramach tego, co roboczo zwiemy “amerykańskością”, można by uznać za przejawy konserwatyzmu. Skrajni prawicowcy w Europie z kolei odnoszą się do Stanów Zjednoczonych wrogo z powodu ich ustroju republikańskiego, demokracji, liberalizmu oraz tego, iż tradycyjna polityka tego kraju nieraz była zorientowana na upowszechnienia tych wartości w innych częściach świata. A, jako że pośród europejskiej radykalnej prawicy niemało jest również tradycjonalistycznych katolików do tej wrogiej wobec USA narracji można także dodać takie wątki jak: tradycyjnie protestancki (ze szczególnym uwzględnieniem kalwinistycznych i purytańskich wątków) charakter Stanów Zjednoczonych oraz fakt, iż twórcy amerykańskiej państwowości i konstytucji byli w wielkiej mierze masonami.
Prawicowi i tradycjonalistycznie katoliccy wrogowie amerykańskiej republiki i demokracji często przy tym powołują się na papieża Leona XIII, który w liście “Testem Benevolentiae” poddał krytyce błędy tzw. amerykanizmu. Istotnie papież w tym dokumencie wyliczył kilka błędów oraz dwuznaczności, które miały miejsce w amerykańskich kręgach rzymskich katolików. Pośród owych poddanych przez Leona XIII krytyce rzeczy można wymieć np.: lekceważenie stanu zakonnego i tzw. cnót biernych; wynoszenie cnót naturalnych ponad cnoty nadprzyrodzone; zbytnie zawężanie wymogu posłuszeństwa Kościołowi. Z kolei w innym ze swych pism skierowanych do katolickich biskupów z USA (“Longinqua Oceani”) papież ten przestrzegał, by nie traktować równouprawnienia oraz wolności różnych wyznań (co było i jest jednym z założeń amerykańskiej Konstytucji) jako najlepszego z modelów relacji pomiędzy Kościołem a Państwem.
***
Wszystkie wymienione wyżej błędy oraz dwuznaczności prawicowi oraz tradycjonalistycznie katoliccy wrogowie USA nazywają czasami mianem “herezji amerykanizmu” sugerując przy tym, iż Magisterium Kościoła potępiło samą istotę czegoś, co można nazwać “tradycyjną amerykańskością“. Należy sobie w tym miejscu jasno jednak powiedzieć, iż takie podejście jest intelektualnie nieuczciwe, gdyż znacząco odbiega tak od litery, jak i od ducha rzeczywistego nauczania papieża Leona XIII. Wspomniani wszak wrogowie Stanów Zjednoczonych zdają się bowiem nie wiedzieć, albo nie zauważać, że ów papież ganiąc kilka błędów “amerykanizmu”, jednocześnie pisał z uznaniem o innych aspektach historii, polityki, prawa i kultury USA. I tak np. w liście tym Leon XIII pisał:
“Z tego cośmy powiedzieli. kochany Nasz synu, wynika, że nie możemy pochwalić tych zasad, które wielu nazywa amerykanizmem. Jeżeli przez tę nazwę chcą wyrazić poszczególne przymioty ducha, zdobiące wasz naród, jak inne zdobią narody, również jeżeli przez to chcą zaznaczyć ustrój waszych Stanów, wasze obyczaje i prawodawstwo, nie znajdujemy powodu ich potępienia” (Cytat za: Encyklika papieża Leona XIII Testem Benevolentiae. O tzw. amerykanizmie, Wydawnictwo Te Deum, Warszawa 2003, s. 16-17. Podkreślenie moje – MS).
Z kolei w encyklice “Longinqua Oceani” Leon XIII nazywał pierwszego prezydenta USA, czyli Georga Washingtona “wielkim“, “przesławnym obywatelem“, naznaczonym “przenikliwością” i “geniuszem“. I na tym nie skończyły się pochwały papieża względem USA, gdyż w owym dokumencie ów Biskup Rzymu pisał np.:
“wielce bowiem cenimy i przemożnie kochamy młody i prężny naród amerykański, w którym przejrzyście widzimy utajone siły do rozwoju zarówno cywilizacji, jak i chrześcijaństwa” (…) [Podkreślenie moje – MS]
(…) wzbogacenie i zasobność Waszych miast sprawiedliwie przypisywane jest zdolnościom i czynnej pracowitości amerykańskiego ludu, (…)
Ponadto też – co przyjemnością jest stwierdzić – dzięki należne są sprawiedliwości praw panujących w Ameryce i zwyczajom dobrze ustanowionej Republiki. (…) (Podkreślenie moje – MS]
We wspomnianym zaś wcześniej liście “Testem Benevolentiae” Leon XIII pośrednio nawiązując do tradycyjnie protestanckiego charakteru USA, pisał o tym fakcie bynajmniej nie w duchu większej surowości:
“Sądzimy bowiem, że między wami jest wielu takich, których w dali od katolicyzmu trzyma bardziej nieświadomość niż zła wola, a takich łatwiej do owczarni Chrystusowej nawrócić, wskazując im prawdę w prosty i przyjacielski sposób” (Cytat za: Encyklika papieża Leona XIII Testem Benevolentiae. O tzw. amerykanizmie, Wydawnictwo Te Deum, Warszawa 2003, s.16. Podkreślenie moje – MS).
***
Podsumowując zatem: tylko kilka pewnych określonych błędów tzw. amerykanizmu zostało przez Leona XIII poddanych krytyce, nie zaś większość tego co składa się na tradycyjnie amerykański ideał polityki, prawa, kultury i obyczajów. Przeciwnie, ów Biskup Rzymu w niejednym momencie chwalił tak amerykańskie prawo, ustrój, jak i kulturę oraz obyczaje. Gdybyśmy więc mieli określać nastawienie Leona XIII wobec Stanów Zjednoczonych, to powinniśmy mówić raczej o tym, że był “pro-amerykański” niż “antyamerykański”.
Mirosław Salwowski
Obrazek użyty w artykule został wykorzystany za następującą stroną internetową:
Możliwość komentowania Czy niewolnictwo jest wewnętrznie złe? została wyłączona
Papież Jan Paweł II w swej encyklice “Veritatis splendor” nauczał, iż niewolnictwo należy zaliczać do czynów wewnętrznie złych (a więc zawsze zakazanych):
Dzięki świadectwu rozumu wiemy jednak, że istnieją przedmioty ludzkich aktów, których nie można przyporządkować Bogu, ponieważ są one radykalnie sprzeczne z dobrem osoby, stworzonej na Jego obraz. Tradycyjna nauka moralna Kościoła mówi o czynach, które są „wewnętrznie złe” (intrinsece malum): są złe zawsze i same z siebie, to znaczy ze względu na swój przedmiot, a niezależnie od ewentualnych intencji osoby działającej i od okoliczności. Dlatego nie umniejszając w niczym wpływu okoliczności, a zwłaszcza intencji na moralną jakość czynu, Kościół naucza, że „istnieją akty, które jako takie, same w sobie, niezależnie od okoliczności, są zawsze wielką niegodziwością ze względu na przedmiot”. Sam Sobór Watykański II, mówiąc o szacunku należnym ludzkiej osobie, wymienia wiele przykładów takich czynów: „Wszystko, co godzi w samo życie, jak wszelkiego rodzaju zabójstwa, ludobójstwa, spędzanie płodu, eutanazja i dobrowolne samobójstwo; wszystko, cokolwiek narusza całość osoby ludzkiej, jak okaleczenia, tortury zadawane ciału i duszy, wysiłki w kierunku przymusu psychicznego; wszystko, co ubliża godności ludzkiej, jak nieludzkie warunki życia, arbitralne aresztowania, deportacje, niewolnictwo, prostytucja, handel kobietami i młodzieżą, a także nieludzkie warunki pracy, w których traktuje się pracowników jak zwykłe narzędzia zysku, a nie jak wolne, odpowiedzialne osoby; wszystkie te i tym podobne sprawy i praktyki są czymś haniebnym; zakażają cywilizację ludzką, bardziej hańbią tych, którzy się ich dopuszczają, niż tych, którzy doznają krzywdy i są jak najbardziej sprzeczne z czcią należną Stwórcy” (tamże, n. 80 – podkreślenie moje MS).
Chociaż niewielu tzw. katolickich tradycjonalistów to podkreśla to takie, a nie inne potraktowanie niewolnictwa musi jawić się jako kontrowersyjne, gdyż ani Pismo święte, ani “przedsoborowa” doktryna Kościoła nie określała niewolnictwa jako wewnętrznie złego. Owszem, krytycznie wskazywano na liczne nadużycia owej instytucji i wzywano właścicieli niewolników do ich unikania. Owszem, papieże czasami potępiali handel niewolnikami oraz niesprawiedliwe pozbawienie wolności członków ludów na nowo odkrytych terenach, ale i to jeszcze nie było równoznaczne ze stwierdzeniem, iż np. posiadanie niewolników jest zawsze i wszędzie moralnie zakazane (a więc “wewnętrznie złe”). Jeszcze w XIX wieku Magisterium Kościoła i wybitni teolodzy katoliccy podtrzymywali twierdzenie, iż niewolnictwo nie jest wewnętrznie złe. Św. Oficjum w swym dokumencie z dnia 20 czerwca 1866 roku pisało:
“Sama niewola (…) nie jest w żadnym wypadku sprzeczna z prawem naturalnym i Bożym, i może być obecnych bardzo wiele sprawiedliwych tytułów dla poddaństwa (…) Rzeczywiście, tak jak niewolników można legalnie kupić, tak i oni mogą legalnie zostać sprzedani, ale całkowicie konieczne jest, aby sprzedający był prawowitym posiadaczem niewolnika i nie robił nic w sprzedaży, przez co życie, moralność lub wiara katolicka niewolnika, który ma zostać sprzedany, zostałyby naruszone (…)
Odpowiedź na pytanie 16: Jak zauważono w odpowiedzi na powyższe pytania, istnieją pewne słuszne tytuły lub przyczyny, dzięki którym niewolnik może zostać legalnie pozbawiony wolności i prawowicie zatrzymany przez pana (…) Odpowiedź na pytania 18 i 19: Regularne prawo do ucieczki przysługuje niewolnikom, którzy zostali niesprawiedliwie sprowadzeni do niewoli; nie wolno uciekać niewolnikom, którzy przechodzą sprawiedliwe zniewolenie, chyba że są zachęcani przez pana do jakiegoś grzechu lub są traktowani nieludzko” (Por. Wikipedia English, Catholic Church and Slavery).
Kardynał John H. Newman w swym liście do T. W. Alleisa z dnia 8 listopada 1863 roku stwierdzał, że pragnąłby likwidacji niewolnictwa, ale owa instytucja nie jest wewnętrznie zła, gdyż w przeciwnym razie św. Paweł Apostoł poleciłby Filemonowi natychmiastowe wyzwolenie wszystkich niewolników, których ten posiadał (co jak wiadomo – nie miało miejsca).
W owym (19) stuleciu być może najbliżej do przyjęcia pozycji o wewnętrznie złym charakterze niewolnictwa był papież Leon XIII, ale nawet on, nie posunął się tak daleko. W swej encyklice “In Prulimis” nazywał on co prawda niewolnictwo “potworną przewrotnością” oraz “najhaniebniejszą zarazą”, ale z drugiej strony rozróżniał pomiędzy pogańskim a chrześcijańskim traktowaniem niewolników, a także (raczej aprobatywnie) przywoływał wywody katolickich teologów o tym, że: “panowie mają wprawdzie słuszne prawo do pracy niewolników, lecz wcale nie jest dozwolona owa sroga władza nad ich życiem ani okrutna surowość“.
***
Czy zatem nauczanie Jana Pawła II o domniemanym wewnętrznie złym charakterze niewolnictwa przeczy Pismu świętemu i tradycyjnej doktrynie katolickiej?
Odpowiedź na powyższe pytanie w dużej mierze zależy od próby odnalezienia odpowiedzi na to, co Jan Paweł II rozumiał przez pojęcie niewolnictwa? Jest to bardzo ważna kwestia, gdyż nieporozumienia odnośnie właściwego rozumienia tych czy innych elementów doktryny katolickiej niejednokrotnie biorą się z tego, iż pod tym samym pojęciem (np. kłamstwo czy kradzież) poszczególni katolicy nieraz rozumieją inne treści. Czy dajmy na to, można powiedzieć, iż wedle nauczania katolickiego “Kradzież jest wewnętrznie zła”? Owszem, będzie to zgodne z prawdą. Jednocześnie jednak będzie także zgodne z prawdą, inne – pozornie sprzeczne z powyższą tezą – stwierdzenie, a mianowicie, iż: “Jest moralnie dozwolone, nawet wbrew woli właściciela, zabieranie jego prywatnej własności”. Wedle bowiem tradycyjnego nauczania Kościoła, oczywiście każda kradzież jest zła i zakazana (czyli wewnętrznie zła), ale nie każde zabranie czyjejś własności jest kradzieżą. Głodujący więzień z Auschwitz mógł np. samowolnie wziąć z pełnego jedzenia stołu niemieckiego oficera pętko kiełbasy i nie była to kradzież. Odmowa dania jedzenia takiemu człowiekowi była wszak niesprawiedliwością i brakiem miłosierdzia ze strony właściciela tej kiełbasy – a więc zgodnie z tradycyjnie katolicką definicją kradzieży – jej zabranie nie było rzeczywistą kradzieżą. Co innego jednak, gdyby taki głodujący więzień zabrał kawałek chleba innemu głodującemu – coś takiego byłoby kradzieżą i nie miałoby się moralnego prawa tego czynić nawet dla ratowania swego życia (Więcej na ten temat można przeczytać w tym artykule).
Podobnie jest z kwestią niewolnictwa. Aby udowodnić Janowi Pawłowi II, iż potępiając ową instytucję jako wewnętrznie złą miał na myśli również to co Pismo św. Magisterium Kościoła oraz dawniejsi teolodzy tradycyjnie określali jako moralnie dozwolone i sprawiedliwe formy zniewolenia – należałoby właśnie to wykazać.
Tradycyjna teologia katolicka rozróżniała zaś dwa aspekty niewolnictwa: jeden moralnie zakazany; drugi moralnie dozwolony. Otóż niewolnictwo traktowane jako nieograniczona lub prawie nieograniczona władza nad drugą osobą, posuwająca się do prawnego i/lub faktycznego odmawiania niewolnikom ich naturalnych praw i ludzkiej godności, było uważane za niemoralne i niesprawiedliwe. Jednak niewolnictwo rozumiane jako ograniczona władza nad pracą i miejscem przebywania drugiej osoby było traktowane jako mogące być zgodne z moralnością, sprawiedliwością oraz prawem naturalnym. W ramach takiego sprawiedliwego niewolnictwa mogło się mieścić też sprzedawanie i kupowanie niewolników, gdyż przez sprzedaż i kupno rozumiano tu (w sensie: tradycyjnie teologowie tak to wykładali) nie handlowanie godnością tych ludzi, ale kupno i sprzedaż pracy owych osób. Kardynał Gerdil (1718-1802) tak podsumowywał istotę tego nauczania:
Niewolnictwo nie powinno być rozumiane jako przyznanie jednemu człowiekowi takiej samej władzy nad drugim, jaką ludzie mają nad bydłem. Dlatego błądzili ci, którzy w dawnych czasach odmawiali włączania niewolników do osób ; i wierzyli, że jakkolwiek barbarzyńsko pan potraktował swego niewolnika, nie naruszył żadnego prawa niewolnika. Albowiem niewolnictwo nie znosi naturalnej równości ludzi: stąd przez niewolnictwo rozumie się, że jeden człowiek podlega panowaniu drugiego w takim stopniu, w jakim pan ma wieczyste prawo do wszystkich tych usług, które jeden człowiek może słusznie wykonywać na rzecz drugiego; i pod warunkiem, że pan troszczy się o swojego niewolnika i traktuje go w sposób humanitarny (Comp. Instit. Civil., L, vii). (Cytat za: Catholic Encyklopedia. Ethical Aspect of Slavery).
Oczywiście nie trzeba długich wywodów, iż, historycznie rzecz biorąc, to co było nazywane niewolnictwem zwykle na płaszczyźnie prawnej nie odpowiadało moralnym restrykcjom, jakie niewolnictwu stawiała tradycyjna moralistyka katolicka. Zazwyczaj pod mianem niewolnictwa rozumiano takie uregulowania prawne, które dawały właścicielom niewolników nieograniczoną lub prawie nieograniczoną władzę nad podległymi in niewolnikami. Panowie więc mogli np. nakładać na swych niewolników pracę ponad ich siły, arbitralnie wymierzać im niewspółmierne do rangi występków srogie kary, wykorzystywać seksualnie, sprzedawać do domów rozpusty, urządzać z nimi krwawe walki dla rozrywki publiczności, rozdzielać z rodzinami. Wszystkie te rzeczy były złe, niemoralne i niesprawiedliwe wobec niewolników. I prawodawstwo, które aprobowało taki sposób traktowania swych bliźnich, można śmiało nazwać “wewnętrznie złym”. To nie znaczy i tak jednak, że każdy właściciel niewolników działający w ramach tak wewnętrznie złego systemu prawnego, sam postępował wewnętrznie źle wobec podległych sobie osób. Tak jak fakt, iż prawo większości dzisiejszych państw pozwala matkom na zabijanie swych nienarodzonych dzieciątek (co jest wewnętrznie złe) nie sprawia, że dokładnie każda matka korzysta z owego “prawa”. O ile więc można powiedzieć, że historycznie istniejące regulacje prawne tyczące się niewolników prawie zawsze były wewnętrznie złe, to prawdopodobnie nie każdy właściciel niewolników z nich korzystał (a wtedy nie postępował wewnętrznie źle wobec swych niewolników).
***
Czy więc przez wewnętrznie złe niewolnictwo Jana Paweł II rozumiał to, co historycznie rzecz biorąc, rzeczywiście je oznaczało? Czy może rozumiał on przez nie także to, co tradycyjni teologowie nazywali “sprawiedliwym niewolnictwem”? Trudno na to pytanie jednoznacznie odpowiedzieć, gdyż papież ów potępiając jako wewnętrznie złe niewolnictwo, jednocześnie nie sprecyzował, co przez nie w sposób szczegółowy rozumie. Pewne światło na to, co ów papież mógł mieć na myśli, rzuca punkt numer 2414 promulgowanego przez niego Katechizmu, gdzie czytamy:
Siódme przykazanie zakazuje czynów lub przedsięwzięć, które dla jakiejkolwiek przyczyny – egoistycznej czy ideologicznej, handlowej czy totalitarnej – prowadzą do zniewolenia ludzi, do poniżania ich godności osobistej, do kupowania ich, sprzedawania oraz wymiany, jakby byli towarem. Grzechem przeciwko godności osób i ich podstawowym prawom jest sprowadzanie ich przemocą do wartości użytkowej lub do źródła zysku. Św. Paweł nakazywał chrześcijańskiemu panu traktować swego chrześcijańskiego niewolnika “nie jako niewolnika, lecz… jako brata umiłowanego… w Panu” (Flm 16).
Z powyższych słów można więc wywnioskować, że przez wewnętrznie złe niewolnictwo rozumie się “sprowadzenie (ludzi) przemocą do wartości użytkowej lub źródła zysku“. Takie podejście do sprawy nie wydaje się sprzeczne z tradycyjną doktryną katolicką, gdyż postępujący sprawiedliwie właściciel niewolników powinien widzieć w nich ludzi z ich naturalną godnością, a nie narzędzia do dostarczania mu zysków. Rzecz jasna, miał on prawo oczekiwać od nich pracy, ale nie tylko do tego powinna się zacieśniać jego relacja z tymi osobami. Pewien problem budzi jednak cytowane z Katechizmu stwierdzenie potępiające “kupowanie, sprzedawanie oraz wymianę (ludzi), jakby byli towarem”. Oczywiście, jeśli rozumieć te słowa jako potępienie kupowania, sprzedawania i wymiany ludzi z intencją sprowadzania ich tylko/lub głównie do wartości użytkowej, to jest to niemoralne. Jeśli jednak rozumieć owo kupowanie, sprzedawanie i wymianę jako odnoszącą się nie do osób niewolników jako takich, ale do ich pracy (w sensie: wycenia się tu wartość usług pracowniczych danej osoby) to wedle tradycyjnych teologów i dawniejszego Magisterium nie jest to samo w sobie niemoralne i złe. Co więcej, samo Pismo święte co najmniej zezwala na kupno i sprzedaż niewolników (patrz: Wj 21, 2; Kpł 25, 44; Wj 21, 7). Rzecz jasna, można się zastanawiać, czy owe biblijne przepisy w odniesieniu do handlu niewolnikami były aktami tylko Bożej tolerancji czy już może pozytywnymi nakazami czynienia danego zachowania, ale gdybyśmy mieli dojść do tej drugiej konkluzji (a więc, że były to pozytywne nakazy, a nie tylko Boża tolerancja), to wówczas należałoby stwierdzić, że samo kupowanie czy sprzedawanie niewolników nie było jeszcze wewnętrznie złe.
Stwórca ze swej natury jako absolutnie dobry i święty nie może w pozytywny sposób zatwierdzać czegoś, co by było złe w swej istocie (a więc zawsze i wszędzie). Jak bowiem mówi Pismo święte: „Nikomu nie przykazał On być bezbożnym i nikomu nie zezwolił grzeszyć” (Syr 15, 19-20). Pius XII wykładał tę prawdę w następujący sposób:
„Przede wszystkim trzeba jasno stwierdzić, żadna ludzka władza (…) nie może wydać pozytywnego upoważnienia do nauczania lub czynienia tego, co byłoby wbrew religijnej prawdzie lub dobru moralnemu (…) Nawet Bóg nie mógłby dać takiego pozytywnego przykazania lub upoważnienia, gdyż stałoby to w sprzeczności z Jego absolutną prawdą i świętością” (Przemówienie „Ci resce”, podkreślenie moje – MS).
Podkreślam, że sam nie mam w tej kwestii jasnej opinii, jednak podaję powyżej pewne wskazówki co do tego, jak można by próbować rozjaśnić ten problem (czyli spojrzenie na moralność sprzedaży i kupowania ludzi).
Warto też dodać, że patrząc od strony zdroworozsądkowej nie wydaje się by samo kupowanie, a nawet sprzedawanie niewolników było wewnętrznie złe. Czy bowiem za moralnie zakazane uznalibyśmy kupno niewolnika w sytuacji, gdy coś takiego mogłoby go wybawić od dostania się w ręce okrutnego i niemoralnego pana? Podobnie, czy pan sprzedający swego niewolnika dlatego, że ów niewolnik zachowywał się u niego źle, deprawował innych, etc., na pewno postępował w sposób absolutnie niedopuszczalny?
***
Wszystko co zostało tu powyżej napisane, nie ma celu być apologią, pochwałą czy doradzaniem czegoś, co można by nazwać sprawiedliwymi formami niewolnictwa. Nawet bowiem hipotetyczne prawa, które “na papierze” zakazywałyby wszelkich niemoralnych czynów wobec niewolników, byłyby bardzo trudne do zrealizowania w praktyce i wielu właścicieli niewolników nawet pod ich panowaniem i tak najpewniej krzywdziłaby tych ludzi. Lepiej zatem, aby na świecie nie było nawet tego, to tradycyjni teologowie określali mianem “sprawiedliwego niewolnictwa”.
Możliwość komentowania Marsze pro-LGBT powinny być zakazane została wyłączona
Dnia 29 października 2021 roku Sejm RP skierował do prac komisji obywatelski projekt ustawy zakładający prawny zakaz organizowania zgromadzeń publicznych mających m.in. na celu propagowanie zachowań nieheteroseksualnych lub też związków o charakterze poligamicznym. Rzecz jasna, w praktyce uchwalenie takiego prawa, w głównej mierze uderzałoby w legalną możliwość organizowania tzw. marszów równości, czyli demonstracji organizowanych od kilkunastu lat w naszym kraju przez ruchy LGBT. Jako że pojawiło się kilka głosów zaangażowanych katolików (w tym najbardziej znany pochodzi od p. Tomasza Terlikowskiego) mocno polemizujących z ideą wprowadzenia takiego zakazu, chciałbym niniejszym odnieść się do wysuwanych przez nich argumentów.
Oczywiście, jedną z najbardziej akcentowanych kwestii podnoszonych przez katolickich przeciwników ustawy zabraniającej marszów pro-LGBT jest zasada wolności słowa, która ma być naruszana przez wynikający z niej zakaz. Na ten argument można szczerze i otwarcie odpowiedzieć, iż taki zakaz rzeczywiście ograniczałby wolność słowa – jednak ta swoboda nie jest dobrem absolutnie nienaruszalnym. Tę prawdę (a więc, że wolność słowa nie powinna być nieograniczona) rozumie wciąż większość prawodawców, którzy utrzymują w mocy różne jej prawne ograniczenia. W naszym kraju nielegalne jest np. publiczne pochwalanie faszyzmu, komunizmu, pedofilii, zniesławianie innych osób, ujawnianie tajemnic państwowych. Co warto podkreślić w tym momencie to fakt, iż duża część z tych prawnych ograniczeń wolności słowa nie dotyczy sytuacji, w których skorzystanie z tej swobody mogłoby w bezpośredni sposób prowadzić do naruszenia czyjejś wolności. Owszem, pochwalanie komunizmu czy faszyzmu hipotetycznie rzecz biorąc, mogłoby w dalszej perspektywie wieść do poważnego ograniczenia wolności wielu ludzi (zakładając, że dałoby się do tego przekonać odpowiednio wiele osób), ale nawet coś takiego samo w sobie nie ogranicza ani bezpośrednio nie prowadzi do naruszenia czyjejś wolności. Ktoś może wszak uważać i dodatkowo publicznie to wyrażać, że “wrogów klasowych” należałoby w dobrze urządzonym społeczeństwie zamykać w łagrach, ale samo publiczne wyrażenie takiego poglądu nie prowadziłoby jeszcze w prostej linii do tego, że ów postulat zostałby zrealizowany. W tym sensie więc publiczne pochwalanie komunizmu ani bezpośrednio nie naruszałoby czyjejś wolności, ani też nawet w bardziej bliski sposób by do tego nie prowadziło. Paradoksalnie rzecz biorąc, sami aktywiści pro-LGBT de facto często przyznają, że wolność słowa powinna być prawnie ograniczana, nawet jeśli bezpośrednio nie narusza ona wolności innych ludzi. Jeśli bowiem poprzez prawne zakazy “mowy nienawiści” oraz “homofobii” coraz częściej rozumie się wyrażenie swego przekonania o poważnej grzeszności aktów homoseksualnych, to jest właśnie dowód na to, że przynajmniej część działaczy ruchów LGBT, którzy dążą do kryminalizacji “homofobii” w tym konkretnym aspekcie nie popiera libertariańskiego pojmowania wolności słowa.
Ktoś, rzecz jasna, może twierdzić, iż nawet współczesne, a przywołane przeze mnie wyżej ograniczenia wolności słowa są niesłuszne, a władze cywilne powinny penalizować tylko te z nich z nich, które nawołują do bezpośredniego naruszania czyjejś swobody albo też bezpośredniego łamania prawa. Wyobraźmy sobie jednak sytuację, w której ów “ideał” były konsekwentnie wdrażany w życie … Na ulicach naszych miast widzielibyśmy wówczas demonstracje nie tylko nazistów czy komunistów, ale też zwolenników legalizacji pedofilii. W mass mediach reklamowano by narkotyzowanie się, pijaństwo, kazirodztwo oraz handlowanie własnymi organami, a rasistowski sklepikarz mógłby dumnie wywiesić na swej własności hasło: “Czarnuchom wstęp wzbroniony. To moja własność i mam prawo nie wpuszczać do niej tych, których nie życzę sobie widzieć!“. Czy naprawdę w imię libertariańsko oraz skrajnie liberalnie pojmowanej wolności słowa chcielibyśmy żyć w takim państwie i społeczeństwie? Mimo wszystko myślę, że większość ludzi wciąż rozumie albo przynajmniej wyczuwa, że prawne ograniczenia wolności słowa sprowadzające się jedynie do zakazu bezpośredniego naruszania czyjejś wolności albo też stwarzania bardzo poważnego ryzyka jej naruszania, nie byłyby słuszne i odpowiednie. Władze cywilne powinny bowiem chronić ludzi nie tylko przed jawnym naruszaniem ich wolności, ale także winny bronić ich przed np. manipulacją, żerowaniem na ich niewiedzy czy też trudnej sytuacji materialnej. Państwo jest też od tego, by chronić inne niż fizyczne dobra swych obywateli (stąd np. zakazuje się szerzenia oszczerstw). Czasami też rządzący winni chronić ludzi przed zadawaniem sobie samemu poważnej krzywdy – i dlatego nielegalne powinno być np. namawianie choćby i dorosłych osób do samobójstwa czy samookaleczenia się. Oczywiście, to nie znaczy, że władze cywilne powinny karać wszystkie złe moralnie czyny. Niektóre ze złych moralnie uczynków są relatywnie nieznacznie szkodliwe społecznie (np. obżarstwo czy całkowicie samotnie i sekretnie czyniony onanizm) i w związku z tym ich prawne karanie byłoby z zasady nieroztropne. Karalność zaś niektórych z innych wypaczeń nie leży w samodzielnej kompetencji państwa (np. tych błędnych religii, które nie naruszają naturalnego prawa moralnego) i jeśliby rozważać stosowanie w tej sferze pewnych cywilnych represji to tylko w przypadku, gdyby władze kościelne w wyraźny sposób udzieliły rządzącym do tego swego upoważnienia. Istnieje jednak moralne prawo władz cywilnych do karania tych grzechów, które w poważny sposób krzywdzą innych ludzi (choćby i ktoś godził się dobrowolnie na taką krzywdę, np. skuteczne namawianie do samobójstwa), przez co w ewidentny sposób naruszają one tak prawo naturalne, jak i porządek sprawiedliwości. Tego rodzaju grzechy mogą być przez rządzących karane, nawet gdy dokonywane są w sferze prywatnej; a więc logicznie rzecz biorąc, tym bardziej zakazane powinno być ich publiczne propagowanie.
***
Czy zachowania homoseksualne należą zatem do tych grzechów, które winny być przez władze cywilne karane, nawet wówczas, gdy nie wiążą się ono z gwałceniem czyjejś wolności? Sądzę, że tak, gdyż takie grzechy są jawnym i bardzo poważnym naruszeniem naturalnego prawa moralnego, które często wiąże się z narażaniem swego oraz czyjegoś zdrowia i życia na niemałe ryzyko (vide: AIDS, choroby weneryczne, rak jelita grubego, zaburzenia w kontrolowaniu odruchów defekacyjnych). Ponadto, rozprzestrzenianie się czynów homoseksualnych niejednokrotnie dokonuje się na drodze wykorzystywania czyjegoś braku życiowego bądź seksualnego doświadczenia. W Polsce np. 16-letni chłopiec może w legalny sposób wyrazić zgodę na odbycie stosunku seksualnego z 40-letnim mężczyzną. Nawet gdyby podwyższyć ten wiek zgody do lat 18, to dysproporcja pomiędzy poziomem życiowych doświadczeń 18-latka i 40-latka jest bardzo poważna i temu drugiemu bardzo łatwo jest manipulować tym pierwszym. Jeśli więc władze cywilne mają moralne prawo do zabraniania nawet prywatnych aktów homoseksualnych, to tym bardziej słusznym może być karanie ich publicznego propagowania. Tak zwane Marsze Równości mają zaś na celu normalizację takich zachowań – a co za tym idzie, rządzący mogą słusznie ich zakazywać.
***
To, co powyżej piszę o słuszności kryminalizacji nawet prywatnych aktów homoseksualnych, nie jest moim wymysłem. To, nie ja, ale sam Bóg wymyślił prawną karalność takich grzechów. W Starym Zakonie Bóg wszak nakazał karać czyny homoseksualne śmiercią (Kpł 20, 13). Powie ktoś, że prawa karno-cywilne Starego Przymierza nie obowiązują chrześcijańskich władców. To prawda, niemniej jednak fakt, że Bóg rozkazał surowo karać czynnych homoseksualistów, oznacza, że takie karanie nie jest samo w sobie sprzeczne z miłością bliźniego, gdyż Bóg jest Miłością (patrz: 1 J 8, 4) i nie nakazuje on w związku z tym rzeczy, które są sprzeczne z Jego charakterem i które jako takie byłyby złe (por. Syr 15, 19-20). Nawet zaś, jeśli przyjmiemy, że kara śmierci za czyny homoseksualne odnosiła się tylko do narodu żydowskiego w czasach Starego Przymierza, to takowa konstatacja nie oznacza jeszcze, że w czasach Nowego Przymierza owe zachowania nie powinny być przez władze cywilne karane choćby i w łagodniejszy sposób. Także bowiem Stary Testament jest odbiciem mądrości, miłości i sprawiedliwości Stwórcy i nawet jeśli w czasach spisywania tej Księgi potrzebne były Żydom bardziej surowe prawa niż dziś, to nie jest równoznaczne ze stwierdzeniem, że w takim razie nie powinniśmy się kierować choćby tylko duchem tych praw. Oczywiście, że należy kierować się duchem (choć nie zawsze literą) starotestamentowego prawa cywilnego i karnego, gdyż jest on odbiciem Bożego charakteru. Przykładowo, jedno z praw cywilnych Starego Przymierza mówi, iż ludzkie odchody powinny być zakopywane w ziemi (Pwt 23, 9-14) – czy to oznacza, że pod rządami Nowego Testamentu ludzie nie powinni się troszczyć o utylizację fekaliów i np. załatwiać swe potrzeby fizjologiczne, gdzie popadnie? Rzecz jasna, że nie o to chodzi i nawet jeśli nie jesteśmy zobowiązani do zakopywania odchodów w ziemi, gdyż możemy je usuwać za pomocą innych środków – dajmy na to kanalizacji – to troska o higienę w tym zakresie jest nadal aktualna i ważna. Podobnie, choć chrześcijańscy władcy nie są zobowiązani do karania homoseksualizmu śmiercią, nie oznacza to, że w takim razie nie powinni oni zakazywać go za pomocą innych sankcji karnych.
Prawna karalność czynów homoseksualnych jest też historyczną zdobyczą cywilizacji chrześcijańskiej. Przed tym wszak, jak chrześcijaństwo zyskało znaczący wpływ na prawo i życie społeczne starożytnego Rzymu oraz Grecji różne formy homoseksualizmu cieszyły się w nich tak moralną, jak i prawną akceptacją. Tyczyło się to zwłaszcza uwodzenia młodych chłopców przez starszych mężczyzn oraz bycia stroną aktywną w czasie homoseksualnych praktyk. Dopiero w 390 roku po Chrystusie, wówczas, gdy chrześcijaństwo było już religią panującą pod naciskiem św. Ambrożego, w Imperium Rzymskim zdelegalizowano wszelkie praktyki homoseksualne. Podobnie zresztą sytuacja wyglądała w innych rejonach świata, gdzie dominujące wcześniej pogaństwo było skłonne mniej lub bardziej akceptować homoseksualizm, jednak pod wpływem presji chrześcijan wprowadzało moralne i prawne obostrzenia wobec tej ohydy. Przykładowo, w pogańskiej Japonii stosunki homoseksualne nigdy nie były prawnie zakazane z wyjątkiem lat 1873 – 1880 kiedy to władze tego kraju zaczęły się otwierać na wpływy chrześcijańskiego Zachodu.
Ponadto, Kościół katolicki w swych aktach magisterialnych i dyscyplinarnych nigdy w swej historii (nawet aktualnej) nie sprzeciwiał się kryminalizacji aktów homoseksualnych, a przeciwnie nieraz sugerował słuszność takowego prawnego zakazu. Czynił tak, chociażby Sobór Laterański V, gdy ogłaszał co następuje:
Aby zaś zwłaszcza duchowni żyli w czystości i wstrzemięźliwości wedle zasad kanonów, postanawiamy, aby czyniący przeciwnie byli zgodnie z nimi karani. Jeśliby komuś, świeckiemu lub duchownemu, udowodniono zbrodnię, z powodu której „nadchodzi gniew Boży na buntowników”*, zostanie ukarany karami przewidzianymi przez święte kanony lub prawo cywilne. (Źródło: ks. Arkadiusz Baron, Henryk Pietras SJ, „Dokumenty Soborów Powszechnych”, t. 4, Kraków: Wydawnictwo WAM 2004, s. 101)
Z kolei papież św. Pius V w bullach „Horrendum illud scelus” i„Cum Primum”, nakazując przekazywanie winnych czynów homoseksualnych księży władzy świeckiej, by ta skazywała ich na karę śmierci. Pius XI zaś w encyklice „Casti Connubii” nauczał, iż władze cywilne mają prawo oraz obowiązek karania niemałżeńskich związków seksualnych. I bynajmniej postulat delegalizacji owej nieprawości nie jest tylko reliktem „przedsoborowej” nauki Kościoła, gdyż jeszcze w wydanym przez papieża Benedykta XVI w 2006 roku „Kompendium Katechizmu Kościoła Katolickiego” przeczytać możemy, iż „rozprzestrzenianie ciężkich wykroczeń przeciwko czystości winno być zakazane przez władze cywilne stosownymi prawami” (n. 494), a w punkcie poprzedzającym to stwierdzenie do takich występków zaliczono m.in. czyny homoseksualne (n. 492). Oczywiście, tzw. Marsze Równości mając na celu normalizację w społeczeństwie zachowań sodomskich przyczyniają się też do szerszego ich występowania, a więc interpretacja, iż zgodne z nauczaniem papieża Benedykta XVI byłoby ich prawne zakazanie nie wydaje się być nadużyciem.
Wracając zaś do samej zasady wolności słowa to papież Leon XIII w encyklice “Libertas praestantissimum” tak uczył o słusznych i sprawiedliwych jej ograniczeniach:
Zastanówmy się nieco nad wolnością słowa i wyrażania pismami tego wszystkiego, co się tylko spodoba. Ta wolność, jeżeli nie jest należycie miarkowaną, ale statek i granicę przekracza, to nie potrzeba nawet mówić, iż nie może mieć racji prawa. Prawo bowiem, to moralna moc, o której jak powiedzieliśmy i co częściej powtarzać należy, niedorzecznie byłoby utrzymywać, iż ją natura dała porównie i pospólnie tak prawdzie jak kłamstwu, zacności i brzydocie. Prawem jest, aby to, co jest prawdziwym, co jest uczciwym, swobodnie i roztropnie w państwie rozszerzać, iżby się stało własnością jak największej liczby osób; natomiast sprawiedliwe jest, aby kłamstwa opinie, ponad które nie masz większej zarazy dla umysłu; dalej występki, które ducha i obyczaje psowają, stłumiała pilnie publiczna władza, iżby się ze zgubą rzeczypospolitej nie zdołały rozpościerać. Słuszne jest, aby zboczenia rozpasanego umysłu, które bez wątpienia przyczyniają się do obałamucenia nieuczonego tłumu, powściągała tak samo powaga ustaw, jak zamachy gwałtu przeciw słabszym. I to tym bardziej, że znacznie większa część obywateli albo wcale nie potrafi, albo też nie bez największej trudności, oprzeć się kuglarstwom i sztuczkom dialektyki, zwłaszcza wtenczas, gdy te namiętnościom schlebiają. Dozwólcie każdemu z nieograniczoną swobodą mówić i pisać, a nie pozostanie nic świętego i nie zaczepionego: nie oszczędzą nawet owych największych i niewzruszonych zasad natury, które za wspólne, a zarazem najszlachetniejsze dziedzictwo rodzaju ludzkiego uważać należy. Tak więc po stopniowym przysłanianiu prawdy, cieniami, co często się zdarza, zapanuje z łatwością zgubny i różnoraki błąd mniemań. Z takiego stanu odniesie swawola tyle korzyści, ile wolność szkody: tym obszerniejszą bowiem i więcej ubezpieczoną staje się wolność, im silniej spętaną swawola. Lecz w materiach wolnych, które Bóg roztrząsaniu ludzi pozostawił, dozwolonym jest oczywiście myśleć, co się podoba, i swe myśli wolno wypowiadać, natura nie sprzeciwia się temu: taka bowiem wolność nie doprowadziła nigdy ludzi do przytłumienia prawdy, raczej często do jej zbadania i wykrycia.
***
Mimo jednak przytoczonego przeze mnie powyżej tak “przed”, jak i “posoborowego” nauczania Kościoła o słusznych ograniczeniach tak wolności słowa, jak i pewnych prywatnie czynionych grzechów, część katolików może upierać się przy tym, że “aktualna” doktryna kościelna wręcz potępia postulaty takich zakazów. Owi katolicy powołują się tu na punkt 2358 Katechizmu Kościoła Katolickiego, w którym uczy się, że osoby homoseksualne powinny być traktowane w sposób pozbawiony wobec nich “jakichkolwiek oznak niesłusznej dyskryminacji“. Interpretacja tego katechizmowego zapisu w duchu, jakoby każdego rodzaju dyskryminacja wobec takich ludzi była od razu “niesłuszną” czy “niesprawiedliwą” jest jednak nadinterpretacją. Oczywiście, może istnieć niesłuszna dyskryminacja osób homoseksualnych, ale nie każde ich dyskryminowanie jest niegodziwe. Jeśli odmawiamy takim ludziom pewnych naturalnych uprawnień, np. sklepikarz nie sprzeda chleba “gejowi” albo lekarz odmówi udzielenia pomocy medycznej takiej osobie to jest to przejaw ich niesłusznej dyskryminacji. Taka dyskryminacja nie odnosi się bowiem do złych moralnie działań tych osób, ale ich nie związanych z tym działań (potrzeby jedzenia, leczenia się, etc). Dyskryminacja jednak odnosząca się do ograniczania czy zakazywania ich obiektywnie złych działań (albo też blisko się do realizacji tego zła mogących odnosić) jest słuszna, godziwa i sprawiedliwa. Kardynał Joseph Ratzinger, w dokumencie Kongregacji Nauki Wiary „Omosessualit” precyzował rozróżnienie pomiędzy sprawiedliwą i niesprawiedliwą dyskryminacją homoseksualistów i lesbijek:
„Istnieją dziedziny, w których nie jest przejawem niesprawiedliwej dyskryminacji uwzględnienie skłonności seksualnej, na przykład gdy chodzi o adopcję dziecka lub powierzenie go opiekunom, zatrudnienie nauczycieli lub trenerów sportowych, służbę wojskową. Osoby homoseksualne, jako osoby ludzkie, mają te same prawa co wszyscy ludzie, w tym prawo do takiego traktowania, które nie uwłacza ich godności osobistej. Obok innych praw wszyscy ludzie mają prawo do pracy, mieszkania itd. Nie są to jednak prawa absolutne. Mogą zostać słusznie ograniczone ze względu na obiektywne nieuporządkowane zachowania zewnętrzne. Jest to nie tylko dopuszczalne, ale konieczne. Co więcej, zasada ta dotyczy nie tylko przypadków zachowań zawinionych, ale także działań osób chorych fizycznie lub umysłowo. Jest zatem przyjęte, że państwo może ograniczyć możliwość korzystania z pewnych praw, na przykład osobom cierpiącym na chorobę zakaźną lub umysłową, by chronić dobro wspólne” (tamże: n. 11-12).
***
Niektórzy katolicy mogą jednak lekceważyć również “posoborowe” nauczanie katolickie powołując się na niektóre z wypowiedzi aktualnego papieża Franciszka, w których ten z aprobatą wypowiadał się nawet o instytucji związków cywilnych dla osób tej samej płci. Skoro więc, nawet związki partnerskie dla takich ludzi miałyby być akceptowane to logicznym wydawałoby się popieranie legalności publicznego promowania aktów sodomskich. Na ten argument trzeba odpowiedzieć, iż przywołane wypowiedzi Franciszka, choć były wyrażane publicznie, to nie należą do jego urzędowego, oficjalnego nauczania. Wszystkie one były wyrażane kanałami nieoficjalnymi (np. wywiadami dla mass mediów), a więc nie mają one rangi wiążącego sumienia katolików Magisterium. Nie byłbym też na 100 procent pewien, iż wspieranie w pewnych okolicznościach kulturowych i historycznych wprowadzenia instytucji związków partnerskich w sposób absolutny musi zakładać uniwersalny sprzeciw wobec kryminalizacji choćby i prywatnych aktów homoseksualnych wówczas, gdy roztropność by na to pozwała. Sam mogę się przyznać do tego, iż jako zwolennik takiej penalizacji, czasami rozważałem to, czy w sytuacji gdy aktów homoseksualnych nie dałoby się zakazać, lepsze dla takich osób nie byłoby wprowadzenie czegoś, co przynajmniej teoretycznie mogłoby ograniczać ich bardzo częstą oraz wybujałą rozwiązłość? Innymi słowy, czy wprowadzenie instytucji zakładającej jakąś wierność i stałość nie byłoby lepsze od przysłowiowego skakania z “kwiatka na kwiatek”? Oczywiście, nawet stała i wierna sobie relacja dwóch homoseksualistów czy lesbijek jest materią bardzo ciężkiego grzechu, jednak czymś jeszcze gorszym i sprawiającym wiele krzywd jest ciągłe zmienianie swych partnerów (bądź partnerek). Choć tego nie popieram, to rozumiałbym więc kogoś, kto w imię ograniczania rozwiązłości osób homoseksualnych wspierałby tworzenie dla nich stałych związków opartych na wierności. I jeszcze raz podkreślam, nie musiałoby się to w sposób konieczny wykluczać z tym, że ta sama osoba uznawałaby za moralnie uzasadnione karanie przez władze cywilne wszelkich aktów sodomskich wówczas, gdy okoliczności by na to pozwalały. Nie sądzę, by podobny styl rozumowania stał za wypowiedziami Franciszka na ów temat, nie mniej jednak wskazuję, że nie musi być absolutnej i niedającej się usunąć sprzeczności pomiędzy oboma wskazanymi wyżej postulatami.
***
Kolejnym argumentem przeciw delegalizacji tzw. marszów równości może być powołanie się na tradycyjnie katolicką zasadą tolerowanie mniejszego zła. Czasami wszak nie tylko można, ale należy tolerować coś, czego zakazanie mogłoby przynieść gorsze skutki. Na przykład, w czasie wojny dowódca armii może tolerować fakt korzystania przez jego żołnierzy z usług prostytutek, jeśli poważnie obawia się, że w razie zakazu takiego zachowania, jego podwładni częściej gwałcili by kobiety i dziewczęta. Zgwałcenie jest większym złem niż skorzystanie z usług prostytutki, a więc w takich okolicznościach dowódca armii mógłby słusznie tolerować to drugie po to, by ograniczyć występowanie tego pierwszego. Zaznaczam, że mówię tutaj o tradycyjnie pojmowanej tolerancji, a nie czymś, co byłoby już formalną współpracą ze złem, a więc np. pochwalaniu, doradzaniu czy nakazywaniu żołnierzom czynienia aktów seksualnych z prostytutkami. To drugie byłoby oczywiście zawsze złe i moralnie zakazane. Co innego, tradycyjnie pojmowane tolerowanie mniejszego zła (czyli jego niekaranie), a co innego zachęcanie doń czy bezpośrednie współuczestniczenie w nim (co jest zawsze zabronione).
Czy zatem należy we współczesnych czasach prawnie tolerować nawet publiczną propagandę aktów homoseksualnych z obawy, by próba jej zakazania nie dała jeszcze gorszych efektów (np. czynienia z aktywistów LGBT męczenników, dojście do władzy lewicy i liberałów)? Cóż, odpowiedź na to pytanie nie wydaje mi się łatwa, ale nawet gdyby była ona pozytywna, to uwarunkowana okolicznościami tymczasowa tolerancja dla takich niegodziwości nie powinna zakładać zaprzeczania z samej swej natury moralnemu prawu władz cywilnych do ich karania. Poza tym realistycznie na to patrząc, to nie istnieją duże szanse na delegalizację marszów równości, ale samo podnoszenie takiego postulatu może mieć swą pozytywną wartość. A to dlatego, że jego głoszenie w przestrzeni publicznej może przecierać w dalszej przyszłości szlaki do faktycznego spełnienia tym podobnych pomysłów. Poza tym doświadczenie wydaje się pokazywać, że im bardziej ustępuje się ruchom LGBT pola, tym bardziej się one agresywne w swych dążeniach i postulatach. Pokazanie im bardziej twardego sprzeciwu być może więc będzie opóźniać ich marsz przez instytucje, kulturę oraz prawo.
***
Trafnym argumentem nie jest też wskazywanie na to, iż pijaństwo uderza bardziej w dobro rodziny i społeczeństwa niż sodomia. Owszem, można powiedzieć, że tak jest, choćby dlatego, że upijanie się stanowi przywarę u większej ilości ludzi niż czyny homoseksualne. Tyle że akurat na płaszczyźnie prawnej władze cywilne naszego kraju uczyniły wiele by zniechęcać ludzi do pijaństwa. Zakazane jest wszak np. sprzedawanie alkoholu osobom nietrzeźwym i nieletnim, reklamowanie trunków za pomocą pozytywnych skojarzeń z pijaństwem, a osoby mające duże problemy z upijaniem się mogą nawet być przymusowo skierowane na leczenie odwykowe. Zapewne istnieją poważne problemy z praktyczną realizacją tych dobrych praw, nie mniej jednak nie można powiedzieć, że rządzący nie robią nic, by chronić małoletnich, rodziny i społeczeństwo przed pijaństwem. Zakaz organizowania demonstracji wspierających LGBT byłby zatem analogiczny do wspomnianych przeze mnie ograniczeń prawnych tyczących się używania oraz promowania napojów alkoholowych. Zaznaczam, że moje powyższe przychylne odniesienia do zwalczania pijaństwa za pomocą prawa nie są w żadnym razie oznaką popierania przeze mnie prohibicji alkoholowej, którą to oceniam jako prawo przesadzone, a przez to nieodpowiednie.
***
Nie jest wreszcie trafnym argumentem sugestia, jakoby karanie publicznego propagowania grzechów sodomskich było równoznaczne z obdarzeniem nienawiścią osób je czyniących. Wręcz przeciwnie, karanie nieprawości może być aktem miłości – tak do ich ofiar, do społeczeństwa, które ma być przed nimi chronione, jak i do samych sprawców, których w ten sposób chce się poprawić, a przynajmniej ograniczyć ich złe oddziaływanie na innych. Święty Tomasz z Akwinu omawiając przykazanie miłości bliźniego, tak o tym pisał:
To nie jest grzech, kiedy według wymagań sprawiedliwości ogranicza się złych ludzi w ich działaniu. Ci, którzy to czynią, według Apostoła “z woli Boga pełnią swój urząd” (Rz 13, 6). I jest to wyrazem miłości, kara bowiem służy duchowemu dobru. Poza tym dobro społeczności jest cenniejsze niż dobro pojedynczego człowieka (Cytat za: Św. Tomasz z Akwinu, “Wykład pacierza”, Wydawnictwo “W drodze”, Poznań 2019, s. 195-196).
***
Na sam koniec chciałbym zaznaczyć, że fakt popierania przeze mnie ustawy zakazującej “marszów równości” nie jest w mym wypadku równoznaczny ze wspieraniem wszystkich elementów otoczki temu towarzyszącej bądź ją poprzedzającej. Bardzo krytycznie odnoszę się np. do wypowiedzi pani Kai Godek (inicjatorki zbiórki podpisów pod rzeczonym projektem ustawy), w której twierdziła ona, że “geje chcą adoptować dzieci, by je gwałcić“. Nie ma dowodów na słuszność hipotezy, iż większość osób homoseksualnych molestuje adoptowane przez siebie dzieci, a tym bardziej nie ma przesłanek, by uznawać, iż większość takich ludzi czyni to w sposób intencjonalny. Tego rodzaju wypowiedzi należy więc uznać za obiektywnie oszczercze albo będące przynajmniej materią grzechu lekkomyślnego i pochopnego osądu swych bliźnich. O nikim nie należy mówić nieprawdy, choćbyśmy bardzo krytycznie odnosili się do pewnych złych działań danej osoby. Uważam też za co najmniej przesadzone i nieadekwatne analogie, jakie pomiędzy ruchem LGBT a nazistowską III Rzeszą snuł przy prezentowaniu projektu ustawy w Sejmie RP pan Krzysztof Kasprzak (najbliższy współpracownik Kai Godek). Należy jednak oddzielić ziarno od plew, a więc nie zawsze właściwe uzasadnienia od jako takiego słusznego postulatu prawnego zakazu organizowania pro-sodomskich manifestacji.
Możliwość komentowania O fejkowej parafrazie słów św. Augustyna została wyłączona
W Internecie nieraz napotykałem się na PARAFRAZY wypowiedzi św. Augustyna z Hippony, wedle których ów doktor Kościoła miał twierdzić bądź sugerować, iż w przypadku sprzeczności Pisma świętego z naukami przyrodniczymi należy wybrać dosłowne traktowanie tych drugich, a opowiedzieć się za metaforycznym pojmowaniem tego pierwszego (albo i wystąpieniem tam błędu). Co więcej, niektórzy zaczęli tę rzekomą wypowiedź św. Augustyna przenosić również na wypowiedzi Biblii odnoszące się do kwestii moralnych. Przykładem takiego podejścia jest artykuł pt. “Bicie ludzi jest złe … ale dzieci to co innego?” autorstwa pana Marcina Worka umieszczony w internetowym piśmie “Adeste”. Pan Worek krytykując tam karcenie cielesne dzieci (które pochwala Pismo św.) w ten sposób przywołał właśnie ową rzekomą wypowiedź św. Augustyna:
Słowa św. Augustyna z Hippony: „Jeśli interpretacja Pisma Świętego nie zgadza się z nauką, coś jest nie tak z interpretacją Pisma Świętego”. Co ma być ważniejsze dla chrześcijanina, Biblia czy nauki szczegółowe? Ojciec Kościoła twierdzi, że jedno drugiemu nigdy nie przeczy, to po prostu my źle rozumiemy Biblię.[1]
Co ciekawe, wspomniana rzekoma wypowiedź św. Augustyna (w formie sugerującej właśnie taką jak wyżej tezę) była zawsze formułowana w postaci wspomnianej przeze mnie parafrazy, a nie dosłownego cytatu. Tymczasem wystarczyło dokopać się do dosłownego cytatu ze św. Augustyna (przywołanego przez Leona XIII w jego encyklice Providentissimus Deus poświęconej studiom nad Pismem świętym) by przekonać się, że ów doktor Kościoła wcale nie głosił tego, co mu dziś niektórzy przypisują. Podaję zatem DOSŁOWNY cytat ze św. Augustyna:
„Wszystko to, mówił, co by uczeni, posługując się poważnymi dowodami, zdołali wykazać o naturze rzeczy, wykażmy, że nie sprzeciwia się Pismu św.; gdyby zaś przedstawili w swych dziełach rzeczy sprzeczne z Pismem św., to jest z wiarą katolicką, wtedy, jeżeli możemy, udowodnijmy albo wierzmy bez żadnego wahania, że te poglądy są błędne” [Św. August, De Gen. ad litt. I, 21, 41.].[2].
A więc, św. Augustyn nie mówi tutaj, że jeśli dane twierdzenie uczonych (w zakresie przyrody) okaże się niezgodne z Pismem świętym to należy stwierdzić albo błąd w tekście biblijnym albo porzucić dosłowną jego wykładnię. On owszem twierdzi, że należy podjąć wysiłek mający na celu wykazanie, iż Biblia nie zawiera rzeczy sprzecznych z twierdzeniami naukowymi (w zakresie przyrody), ale w przypadku gdy to okaże się niemożliwe należy opowiedzieć się przeciw twierdzeniom uczonych: “wierzmy bez wahania, że te poglądy są błędne“. Tym bardziej zatem nieuprawnione są sugestie o tym, jakoby św. Augustyn z Hippony zachęcał do dopatrywania się błędów w Piśmie świętym (lub niedosłownego jego rozumienia) w odniesieniu do kwestii wiary i/lub moralności.
Mirosław Salwowski
Przypisy:
[1] Patrz: Marcin Worek, Bicie ludzi jest złe …, ale dzieci to co innego?, Adeste, 13 sierpnia 2020.
[2] Cytat za: Encyklika papieża Leona XIII, Providentissimus Deus (O studiach Pisma świętego, 18. XI. 1893), Warszawa: Wydawnictwo Te Deum 2003, s. 32.
Na tej stronie pisałem już o tym, jak Pismo święte de facto było dyskredytowane przez pana Grzegorza Brauna, jednego ze znanych przedstawicieli prawicy katolickiej (patrz: https://salwowski.net/2018/12/27/grzegorz-braun-zniewaza-bohaterow-naszej-wiary/ ). Niedawno z pewnym zaskoczeniem przyjąłem fakt, iż inny znany konserwatywny publicysta, a mianowicie pan Stanisław Michalkiewicz poszedł w swych próbach podważania wiarygodności Biblii jeszcze dalej. Oto wszak w napisanym przez siebie tekście pt. “Filip de Villiers zdziera maski” (Tygodnik „Najwyższy Czas!”, 4 lipca 2019) pan Michalkiewicz sugeruje, iż jeden z fundamentalnych dla Starego Testamentu tekstów opisujących wyjście Hebrajczyków z ziemi Egiptu został zafałszowany na potrzeby “mitu założycielskiego Izraela”. Pisze on tam wszak co następuje:
“W dzisiejszych czasach, a zresztą nie tylko w dzisiejszych, bo i w starożytnych, nie można się obejść bez tak zwanych „mitów założycielskich”. Na przykład mitem założycielskim Izraela była ucieczka z Egiptu, oczywiście podana w nader patetycznym sosie w Księdze Wyjścia. Jak pamiętamy, faraon uparł się, by Izraelitów z Egiptu nie wypuszczać, bo Najwyższy w tym celu specjalnie zatwardził mu serce. Czy zatwardził je faraonowi, na którym nie zrobiły wrażenia nawet plagi, czy też rozmiękczył je Izraelitom, którzy – być może – wcale nie chcieli z Egiptu uciekać w nieznane – tego oczywiście już się nie dowiemy. Warto jednak zatrzymać się nad jedną, ostatnią plagą, która zrobiła wrażenie nawet na złym faraonie. Chodzi oczywiście o zagładę wszystkich pierworodnych w ziemi egipskiej, których w ciągu jednej nocy wytracił Anioł Śmierci. Charakterystyczna jest przy tym wskazówka, jaką Izraelici, na polecenie Mojżesza udzielali Aniołowi Śmierci – gdzie ma zabijać, a gdzie nie. Jak pamiętamy, była to jucha barania, którą Izraelici posmarowali drzwi swoich domostw. Czy taka wskazówka była potrzebna Aniołowi, który chyba przecież i bez tego by wiedział, gdzie robić jatkę, a gdzie nie – czy też członkom specjalnego komanda morderców, którzy bez takiej wskazówki rzeczywiście mogliby narobić sporo zamieszania – tego oczywiście nie wiemy – ale warto w związku z tym zwrócić uwagę, że Izraelici pożyczyli od swoich egipskich sąsiadów kosztowności właśnie przed tą ostatnią plagą. Po co im te kosztowności były potrzebne – tajemnica to wielka, ale jeśli nawet, to wszystko układa się w scenariusz prowokacji. Mojżesz polecił pożyczyć jak najwięcej kosztowności, bo to miał być kapitał założycielski Ziemi Obiecanej, podobnie jak teraz „roszczenia” dotyczące „własności bezdziedzicznej”, zaś ostatnia plaga miała na celu zmuszenie Izraelitów do ucieczki – bo zanim faraon zostałby przekonany, że to Anioł, a nie jacyś nocni mordercy – to spadłaby niejedna głowa i potem nie miałby już kto uciekać. Nie było zatem wyjścia, jak dokonać Wyjścia – na szczęście z kosztownościami. Inna rzecz, że kiedy tylko podczas wędrówki coś szło nie tak, to zaraz Izraelici przeciwko Mojżeszowi „szemrali”, że jak tam w Egipcie było, to było, ale mieli pełną michę i w ogóle, a tu pustynia i zatracenie. Podobnie warto zwrócić uwagę, że kiedy Mojżesz zbyt długo namawiał się z Najwyższym na górze Synaj, Izraelici ze zrabowanych egipskich kosztowności ulali… złotego cielca, czyli egipskiego Apisa. Kiedy powracający Mojżesz to zobaczył, uległ atakowi furii i krzyknął: „kto z Panem – do mnie!” Kiedy zwolennicy Pana już go otoczyli, kazał im dziesiątkować czcicieli Złotego Cielca. Czy to nie byli przypadkiem członkowie komanda, które wykonało mokra robotę za Anioła Śmierci? (…)”
Tak więc wedle pana Michalkiewicza prawdopodobną jest teza, jakoby w rzeczywistości pierworodnych synów Egiptu nie uśmiercił Boży Anioł (jak twierdzi Pismo święte), ale dokonali tego członkowie specjalnego żydowskiego komanda śmierci. Warto przy tym zwrócić uwagę na właściwy raczej dla młodocianych ateistów z Gimnazjum sposób w jaki ów prawicowy publicysta uzasadnia swą sugestię. Otóż, drzwi domostw, które miał ominąć niosący śmierć Anioł winny być oznaczone krwią zabitego w ofierze paschalnej baranka. Jednak przecież Anioł i bez takiego oznakowania wiedziałby w których domach mieszkają Hebrajczycy, a w których Egipcjanie … Stąd wniosek, że ta część biblijnej historii prawdopodobnie została sfałszowana na potrzeby “mitu założycielskiego Izraela” a zabicia pierworodnych synów Egiptu dokonali sami specjalnie do tego przeznaczeni Żydzi. Cóż, trudno o głębsze niezrozumienie znaczenia biblijnej relacji o tym, iż krew paschalnego baranka miała znaczyć domy Hebrajczyków po to, by Boży Anioł niosący śmierć je ominął. Była to oczywiście starotestamentowa zapowiedź Paschy Nowego Przymierza, a więc Ofiary Krzyżowej Bożego Baranka, czyli Pana naszego Jezusa Chrystusa, którego przelana krew chroni nas od wiecznej śmierci. Nie wiem, czy pan Stanisław Michalkiewicz jest świadomy znaczenia tejże symboliki, jednak obiektywnie rzecz biorąc jego wywody na ów temat są paszkwilem uderzającym w prawdziwość Starego Testamentu.
“Palestyński kacyk”, “żydowski królik”
Na tym jednak nie koniec tym podobnych wynurzeń pana Michalkiewicza. Oto z artykule pt. “Oczyszczanie przedpola dla żydowskiej okupacji” publicysta ten wręcz pogardą wypowiada się o św. Dawidzie, królu Izraela (nazywa go wszak “żydowskim królikiem” oraz “palestyńskim kacykiem”) a także sugeruje, iż autor jednej z Ewangelii, a mianowicie św. Mateusz, uległ “żydowskiemu szowinizmowi”, gdy wywodził pochodzenie Pana Jezusa od rodu Dawida. W tekście tym czytamy wszak:
“Sam pamiętam swoje zaskoczenie, kiedy córka powiedziała mi, że musiała uczyć się imion protoplastów 12 tak zwanych „pokoleń Izraela”, czyli naczelników tamtejszych koczowniczych rodów. Jeden z nich miał na imię Gad i jestem pewien, że musiało ono być znakomicie dobrane do charakteru jego nosiciela. Te żydowskie opowieści włączone zostały do nauki religii katolickiej dlatego, że gwoli przekonania starożytnych Żydów o autentyczności Jezusa z Nazaretu, jako Mesjasza, ewangelista św. Mateusz podał – trudno powiedzieć, czy autentyczny, czy też sprokurowany – bo przecież w tamtych czasach nie było żadnej dokumentacji stanu cywilnego – rodowód Jezusa, w którym dowodził, że pochodzi On z rodu żydowskiego królika Dawida. Na Żydach pewnie takie parantele robiły wrażenie i być może nadal robią, ale dlaczego miałyby robić na nas, którzy przecież żadnymi Żydami nie jesteśmy i palestyński królik Dawid wcale nie musi nam imponować, podobnie jak nie musi nam imponować murzyński król Kazondy, którego śmierć z powodu zapalenia się wypitej przezeń wódki, opisał Juliusz Verne w książce „Piętnastoletni kapitan”? Mniejsza zresztą już o nas, bo ważniejsze wydaje mi się przeświadczenie św. Mateusza, że wyprowadzenie rodowodu Jezusa, którego on sam uważał za Syna Stwórcy Wszechświata, od palestyńskiego kacyka, nie tylko przynosi Mu zaszczyt, ale w ogóle Go legitymizuje. Jedynym wyjaśnieniem, jakie przychodzi mi do głowy jest to, że i święty Mateusz nie był wolny od żydowskiego szowinizmu, który rzymski cesarz Klaudiusz w liście do Żydów aleksandryjskich określił, jako „chorobę świata cywilizowanego”. “
Paszkwile, herezje, bluźnierstwa
Wyżej cytowane twierdzenia pana Stanisława Michalkiewicza powinny być w zasadzie nazwane paszkwilami, bluźnierstwami oraz herezjami. Paszkwilami są one dlatego, że sugeruje się w nich, iż święci i natchnieni autorzy Biblii byli w rzeczywistości podłymi kłamcami wymyślającymi na potrzeby “mitu założycielskiego Izraela” bajki. Warto w tym miejscu zauważyć, iż Sobór Trydencki potępił podobne obchodzenie się z Pismem świętym:
„Następnie [sobór] chce powstrzymać zuchwałość prowadzącą do profanacji słów i zdań z Pisma Świętego w: żartach, bajkach, czczej gadaninie, pochlebstwach, oszczerstwach, przesądach, bezbożnych i diabelskich przyśpiewkach, przepowiedniach i wróżbach, jak również w paszkwilach. Dla zniesienia tego rodzaju znieważania i pogardy poleca i nakazuje, aby w przyszłości nikt nie ośmielał się używać słów Pisma Świętego w takich i podobnych celach, wszyscy zaś zuchwalcy i gwałciciele Słowa Bożego, zostali ukarani przez biskupów zgodnie z prawem i wyrokiem sądu” (Dekret o wydaniu i korzystaniu z Ksiąg świętych, Sesja 4, Rozdział II, 3).
Bluźnierstwa pana Michalkiewicza polegają z kolei na tym, iż z wielkim lekceważeniem, jeśli nie wręcz pogardą wypowiada się on o biblijnym świętym, jakim był i jest król Dawid. Nauczanie katolickie głosi bowiem, iż z bluźnierstwem mamy do czynienia również wtedy, gdy obrażamy Świętych Pańskich:
“Bluźnierstwo jest strasznym grzechem, który polega na użyciu słów lub na działaniach, które są zniewagą albo złorzeczeniem Bogu, Najświętszej Maryi Pannie, świętym albo rzeczom poświęconym Bogu” (Katechizm św. Piusa X, “O drugim przykazaniu Bożym”, p. 3).
“Drugie przykazanie zabrania nadużywania imienia Bożego, to znaczy wszelkiego nieodpowiedniego używania imienia Boga, Jezusa Chrystusa, Najświętszej Maryi Panny i wszystkich świętych. (…) Zakaz bluźnierstwa rozciąga się także na słowa przeciw Kościołowi Chrystusa, świętym lub rzeczom świętym.” (…) [Katechizm Kościoła Katolickiego, n. 2146 i 2148].
Herezją są zaś wywody wspomnianego wyżej prawicowego publicysty dlatego, iż poddają one w wątpliwość odwieczne, a także uroczyste nauczanie Kościoła o Boskim natchnieniu i absolutnej bezbłędności Pisma świętego:
Albowiem wszystkie Księgi, które Kościół przyjął za święte i kanoniczne, tak w całości, jak we wszystkich swych częściach, zostały napisane pod natchnieniem Ducha Świętego. Takie jest stare i stałe przekonanie Kościoła, zdefiniowane nadto na Soborze Florenckim i Trydenckim, a ostatnio potwierdzone i wyraźniej sformułowane na Soborze Watykańskim [I], który orzekł w sposób bezwzględny, że Księgi Starego i Nowego Testamentu w całości i we wszystkich swych częściach, jako zostały wyliczone dekretem tego samego Soboru (Trydenckiego) i jako znajdują się w starych wydaniach Wulgaty łacińskiej, należy przyjmować za święte i kanoniczne. „Kościół zaś uważa je za święte i kanoniczne nie dlatego, iż były ułożone ludzkim tylko staraniem, a potem powagą Jego zostały potwierdzone, ani dlatego tylko, że zawierają Objawienie Boże bez błędu, lecz dlatego, że napisane pod natchnieniem Ducha Świętego Boga mają za Autora”[Conc. Vat. I, Sess. III, cap. 2, De revel.]. (…)
Takie było nauczanie Ojców, które zawsze uważali za rzecz pewną. „Ponieważ, mówi św. Augustyn, oni (tj. święci pisarze) pisali to, co im On sam (tj. Bóg ) pokazał i powiedział, nie można powiedzieć, że On sam nie pisał; gdyż członki pisały to, co poznały od dyktującej głowy”[Św. August, De cons. Evang. I, 35 [54]]. A święty Grzegorz Wielki oświadcza: „Jest rzeczą niepotrzebną badać, kto te rzeczy napisał, skoro wierzy, się mocno, że Autorem Księgi jest Duch Święty. Ten bowiem to napisał, kto dyktował rzeczy mające być napisane; ten napisał, kto był inspiratorem całego dzieła”[Św. Grzeg. W, Moral. in 1. lob praef. 1, 2.]. Wynika z tego, że ci, co sądzą, iż w ustępach autentycznych Ksiąg świętych może znajdować się jakiś błąd, ci z pewnością albo zniekształcają katolickie pojęcie Bożego natchnienia, albo samego Boga czynią sprawcą błędu.
Wszyscy Ojcowie i Doktorowie byli jak najmocniej przekonani, że Księgi Boże w tej formie, w jakiej wyszły spod pióra świętych pisarzy, są w zupełności wolne od wszelkiego błędu (…) Wszyscy wyznawali jednomyślnie, że Księgi te, tak w całości jak i w swych częściach, są jednako dziełem natchnienia Bożego, i że sam Bóg, mówiąc przez świętych autorów, nie mógł bezwzględnie powiedzieć niczego, co by odbiegało od prawdy”. (Leon XIII, „Providentissimus Deus”).
Pomiędzy zdrową a chorą podejrzliwością wobec Żydów
Na sam koniec warto zauważyć, iż istnieje duża różnica pomiędzy zdrową, tradycyjnie chrześcijańską podejrzliwością wobec Żydów, a zdegenerowaną i chorą podejrzliwością względem nich. Ta, pierwsza wynika ze świadomości faktu, iż swego czasu większość Żydów odrzuciła lub nie poznała Jezusa Chrystusa jako swego Pana i Zbawcy. W związku z tym też kolejne pokolenia Żydów były wychowywane w mniejszej bądź większej niechęci wobec chrześcijaństwa. Zdrowa podejrzliwość wobec Żydów jest świadoma tych faktów, ale zarazem godzi wiedzę na ich temat z miłością wobec tego narodu, a także docenieniem tego, co ów przyniósł światu dobrego i co wciąż jest w nim zasługujące na pochwałę.
Zdegenerowana i chora podejrzliwość wobec Żydów cechuje się zaś m.in. obsesją na ich punkcie, co z kolei wiąże się z doszukiwaniem się u nich za wszelką cenę zła i niegodziwości. Niestety tego rodzaju antysemicka podejrzliwość posuwa się nawet do atakowania Pisma świętego, a zwłaszcza Starego Testamentu, jako żydowskich wytworów pełnych zmyślonych i okrutnych opowieści oraz szowinistycznych bajek. Jak widać takiemu zdegenerowanemu antysemityzmowi ulegają w naszym kraju niektórzy z prawicowych publicystów i polityków. Czego dobrymi przykładami są właśnie Grzegorz Braun oraz Stanisław Michalkiewicz.
Tomasz Terlikowski jest znanym konserwatywnym publicystą katolickim, którego gorliwość i oddanie dla pewnych elementów nauki moralnej Kościoła zasługuje na pochwałę. Nie mniej jednak jak każdemu człowiekowi przydarza mu się błądzić, co należy też jemu pokazać. Jednym z przykładów błędnych wypowiedzi Tomasza Terlikowskiego są słowa, które – w odpowiedzi jednej ze współdyskutantek – napisał w dniu 10 kwietnia b. roku – na swej facebookowej tablicy. Otóż pan Terlikowski najpierw zasugerował, iż nie widzi w katolickiej wykładni Pisma świętego i Tradycji Kościoła podstaw do wspierania karania śmiercią czynnych homoseksualistów, a gdy dyskutująca z nim osoba wskazała na konkretne fragmenty Biblii, w których o takowej sankcji za ów grzech jest mowa, publicysta ten napisał, co następuje:
“Szanowna Pani, katolicka lektura Pisma Świętego dokonuje się zawsze w świetle Tradycji i Magisterium. Nigdy nie czytamy Pisma Św. literalnie. Tak gwoli ścisłości. Nie jesteśmy fundamentalistami biblijnymi. I nigdy nimi nie byliśmy”.
Nie wiem, czy Tomasz Terlikowski pewnych rzeczy nie wie, czy może na potrzeby dyskusji, nie chce o pewnych kwestiach mówić, ale trzeba sobie jasno powiedzieć, że jego powyższe sugestie i wypowiedzi nie są zgodne ani z prawdą historyczną, ani też nauczaniem katolickim.
Po pierwsze bowiem, w Tradycji Kościoła znajdowały się wypowiedzi i akty wspierające karanie śmiercią za czynny homoseksualizm. Jednym z tego przykładów są dwie bulle autorstwa papieża św. Piusa V: “Cum Primum” oraz “Horrendum illus scelum”. W tych dokumentach tenże święty papież nakazał wydawanie winnych homoseksualnych postępków duchownych władzom cywilnym, by stosowały wobec takowych takie same kary, jakie ówczesne prawo przewidywało za owe grzechy popełniane przez osoby świeckie. A przypomnijmy, że wówczas częstą karą – również w państwach katolickich – za akty homoseksualne była właśnie kara śmierci.
I nie twierdzę teraz, że każdy katolik z pewnością musi zgadzać się z karaniem śmiercią czynnych homoseksualistów i lesbijek. Wspomniane bulle św. Piusa V jako takie miały bowiem charakter raczej dyscyplinarny, a nie stricte doktrynalny, przez co jako takie nie zobowiązywały katolików do automatycznego uznawania ich za słuszne. Nie mniej jednak, jest historycznym faktem, iż w Tradycji Kościoła miały miejsce czyny i wypowiedzi wspierające karanie śmiercią za sodomię. Można się z tym nie zgadzać, ale należy wówczas uczciwie zmierzyć się z tym historycznym faktem.
Po drugie: kompletną bzdurą jest twierdzenie Tomasza Terlikowskiego, jakoby katolicka lektura Pisma świętego “nigdy” nie polegała na jego “literalnym odczytywaniu”. Jest bowiem niemal dokładnie odwrotnie. Tradycyjnie katolicka wykładnia Biblii zazwyczaj (choć nie zawsze) opiera się na jej dosłownym rozumieniu. Święty Tomasz z Akwinu nauczał, iż: „Wszystkie rodzaje sensu Pisma świętego powinny się opierać na sensie dosłownym” (Summa theologiae, I, 1, 10 ad 1). Papież Leon XIII potwierdził tę zasadę w swej encyklice „Providentissimus Deus”, gdzie uczył, co następuje:
„Niech on [współczesny komentator] jednak z tego powodu nie sądzi, że ma drogę zamkniętą do posuwania się dalej w badaniu i wyjaśnianiu, a tym bardziej, gdy znajdzie się do tego słuszna przyczyna, – byle tylko szedł sumiennie za ową regułą, rozumnie przez św. Augustyna postawioną, a mianowicie, że należy jak najmniej odstępować od sensu literalnego i niejako właściwego, chyba że jakiś powód nie pozwoli go zatrzymać lub konieczność zmusi do opuszczenia go [Św. Aug., De Gen. ad litt. VIII, 7, [13].]. Tej reguły tym mocniej należy się trzymać, im większe jest niebezpieczeństwo pobłądzenia przy tak wielkim pożądaniu nowości i wolności zdań„ (Podkreślenie moje – MS).
Również Katechizm Kościoła Katolickiego w punkcie numer 116 powtarza wskazaną wyżej zasadę św. Tomasza z Akwinu, iż: „Wszystkie rodzaje sensu Pisma świętego powinny się opierać na sensie dosłownym„.
Jednym z bardziej dobitnych przykładów tego, iż Magisterium i Tradycja Kościoła wykłada Pismo święte w sposób literalny, jest choćby dogmat o Rzeczywistej i Substancjalnej Obecności Ciała i Krwi Pana naszego Jezusa Chrystusa w konsekrowanych Hostiach. To dogmatyczne nauczanie jest oczywiście dosłownym i literalnym rozumieniem następujących słów z Ewangelii św. Mateusza: “Jezus wziął chleb i odmówiwszy błogosławieństwo, połamał i dał uczniom, mówiąc: «Bierzcie i jedzcie, to jest Ciało moje». Następnie wziął kielich i odmówiwszy dziękczynienie, dał im, mówiąc: «Pijcie z niego wszyscy, bo to jest moja Krew Przymierza, która za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów” (tamże: 26, 26-28). A podobnych przykładów literalnej interpretacji Pisma św. jaką daje nam Magisterium Kościoła jest o wiele, wiele więcej.
Warto zresztą zauważyć, iż pan Terlikowski de facto popada w sprzeczność sam ze sobą, gdy pisze, iż Pisma świętego “nigdy” nie należy traktować literalnie. Gdyby bowiem tak było, to również w kwestii potępienia przez Biblię aktów homoseksualnych (które wspomniany redaktor wszak też piętnuje) należałoby uciekać się do niedosłowności wskazując zarazem, że przecież owe potępienie było formułowane w kontekście innych czasów, innej kultury i innych zwyczajów (jak czyni to zresztą wielu teologów). Tradycja i Magisterium Kościoła od wieków rozeznaje jednak biblijne potępienia homoseksualizmu w sensie dosłownym i uniwersalnym, a nie symbolicznym czy też kulturowo relatywistycznym. Niech się więc Tomasz Terlikowski zdecyduje, albo Biblii rzeczywiście nie należy “nigdy” interpretować literalnie, a wówczas jego publicystyczne batalie przeciwko sodomii można schować do buta, albo jednak Pismo święte częściej niż mu się to wydaje trzeba wykładać dosłownie.
Boża zasada mówiąca o tym, iż to mąż jest głową rodziny, a w związku z tym żona powinna mu okazywać posłuszeństwo, jest współcześnie także w środowiskach katolickich, bardzo często negowana, lekceważona, albo przynajmniej mocno relatywizowana. Przyjrzyjmy się zatem niektórym z aspektów tej zasady oraz sposobom, za pomocą których jest ona podważana.
Jednym z najczęściej używanych argumentów przeciwko posłuszeństwu żony wobec męża jest twierdzenie, jakoby owo biblijne nauczanie było produktem patriarchalnej i ukierunkowanej na mężczyzn kultury, w ramach której spisywane i tworzone było Pismo święte. Jest to jednak typowe, aż do nudności, relatywizowanie nauczania Biblii, za pomocą którego można unieważnić dosłownie każde z zapisanych w niej przykazań, prawd i pouczeń. Choć owszem nie można zaprzeczyć temu, iż w treści Pisma święte znajdują się pewne odwołania do kultury i pojęć czasów, w których było ono spisywane, to tym nie mniej zapisane w tej Księdze rzeczy nie są po prostu zapisem historii obyczajów tamtych czasów, ale stanowią Boże Słowo dane ku pouczenia wszystkim ludziom wszystkich czasów. Biblijna zasada posłuszeństwa żony wobec męża jest tak samo Bożym pouczeniem, jak znajdujące się tam zakazy zabijania niewinnych, cudzołożenia, oszukiwania, etc. Jak mówi Pismo święte samo o sobie:
„Wszelkie Pismo od Boga natchnione [jest] i pożyteczne do nauczania, do przekonywania, do poprawiania, do kształcenia w sprawiedliwości – aby człowiek Boży był doskonały, przysposobiony do każdego dobrego czynu” (2 Tm 3, 16);
“Słowo Pańskie – to słowo szczere, wypróbowane srebro, bez domieszki ziemi siedmiokroć czyszczone” (Ps 12, 7);
“Niebo i ziemia przeminą, a moje słowa nie przeminą” (Łk 21, 33).
Innym ze sposobów podważania omawianej zasady jest próba faktycznego jej unieważnienia za pomocą stronniczej interpretacji jednego zdania z listu do Efezjan, w którym to św. Paweł Apostoł opisując relacje pomiędzy mężem a żoną stwierdza: “Bądźcie sobie wzajemnie poddani w bojaźni Chrystusowej!” (tamże: 5, 21). Wielu próbuje dowodzić za pomocą tego fragmentu, iż rzekomo w ten sposób Pismo św. unieważnia regułę posłuszeństwa żony mężowi, gdyż z owego wersetu ma wynikać, że mąż ma być też posłuszny żonie. Skoro więc oboje małżonkowie mają być sobie poddani to ma oznaczać, że nie ma żadnego “pierwszeństwa w posłuszeństwie”, które należało by się mężowi od żony. Ta interpretacja jest jednak słaba, choćby z tego powodu, iż istnieje wiele tekstów biblijnych, w których wzywa się żony do posłuszeństwa mężom oraz pochwala się tę cnotę (np. Tt 2, 5; 1 P 3, 1-2; 1 P 3, 5-6). Co więcej, w Piśmie św. to mąż, a nie żona jest nazywany głową kobiety (1 Kor 11, 3), a to przynajmniej sugeruje zasadę, iż to mąż ma być swego rodzaju “kierownikiem” rodziny podejmując najważniejsze i kluczowe dla niej decyzje. Gdyby rodzina miała dwie głowy, to można by rozumieć słowa o “wzajemnym poddaniu się” w sensie braku “pierwszeństwa w posłuszeństwie”. Ale skoro rodzina ma tylko jedną głowę, a nie dwie i tą głową jest mąż, a nie żona, to płynie z tego dość prosty wniosek, iż “pierwszeństwo w posłuszeństwie” przysługuje właśnie mu. Co więc może oznaczać “wzajemne poddanie się w bojaźni Chrystusowej” małżonków? Cóż, nie jest to zbyt trudne do wyjaśnienia. Otóż, w życiu małżeństwa i rodziny nieraz może dochodzić do sytuacji, gdy miłość nakazuje mężowi, by był uległy słusznym oczekiwaniom swej żony. Na przykład żona może być w danym czasie chora, a mąż ma wówczas ochotę na seks. W takiej sytuacji mąż powinien być poddanym żonie i nie domagać się od niej cielesnego obcowania. Inny przykład, żona może być bardzo zmęczona i prosić męża, by umył naczynia. I w tym wypadku, mąż powinien spełnić życzenie swej żony. Ale te i inne przypadki, w których dobrze jest, gdy mąż okazuje swej żonie pewną uległość, nie zmieniają generalnej zasady, iż to on, a nie żona jest głową rodziny i to niego do należy ostatnie słowo w kluczowych sprawach tyczących się domu.
Oczywiście, zasada posłuszeństwa żony mężowi nie usprawiedliwia spełniania przez żonę wszelkich choćby i ewidentnie niemoralnych zachcianek męża – mąż np. nie ma prawa nakazać żonie okłamywać swych bliźnich, a gdyby coś takiego polecił jej czynić, to ona “powinna słuchać raczej Boga niż ludzi” (Dz 5, 29). Mąż nie powinien też traktować swej żony w sposób, który potocznie przypisywany jest sposobowi odnoszenia się panów do niewolników czy sług. Nie należy więc ze swej mężowskiej władzy czynić swego rodzaju tyranii, odnosząc się do żony w sposób wyniosły, opryskliwy, pogardliwy czy okrutny. Warto w tym kontekście zacytować nauczanie papieża Piusa XI wyrażone w encyklice “Casti connubii”
“W społeczności domowej, wzmocnionej węzłem miłości, winien koniecznie zakwitnąć czynnik, nazywany przez św. Augustyna porządkiem miłości. Porządek ten obejmując tak pierwszeństwo męża przed żoną i dziećmi, jak i skora, wolna od niechęci uległość i podporządkowanie się żony. To poleca Apostoł w tych słowach: “Żony niechaj będą poddane swym mężom, jako Panu. Albowiem mąż jest głową żony, jako Chrystus jest głową Kościoła” (Efez., V, 22-23). To zaś podporządkowanie się, bynajmniej nie zaprzecza i nie znosi tej wolności, która niewieście słusznie przysługuje na podstawie godności ludzkiej i ze względu na zaszczytne obowiązki małżonki, matki i towarzyszki. Nie zobowiązuje ją też ono do posłuszeństwa dla jakichkolwiek zachcianek męża, mniej zgodnych z rozsądkiem i jej kobiecą godnością, nie stawia jej też na równi z osobami, które prawo uważa za małoletnie i którym dla braku dojrzałego sądu i życiowego doświadczenia odmawia się wolnego wykonywania praw osobistych, lecz zakazuje wolności przesadnej, zaniedbującej dobro rodziny; niedopuszcza się również do tego, aby w ciele rodziny było oderwane serce od głowy, z ogromną szkodą dla całości ciała i z niebezpieczeństwem bliskiej jego zagłady. Gdy bowiem mąż jest głową rodziny, żona jest jej sercem, i jak mąż posiada pierwszeństwo rządów, tak żona może i powinna zagarnąć dla siebie pierwszeństwo miłości, jako jej się należące.
Stopień i sposób podporządkowania się żony wobec męża może być różny, zależnie od okoliczności w stosunku do osób, miejsc i czasu. Jeżeli mąż swoje obowiązki zaniedbuje, wtedy jest to nawet powinnością żony zastąpić go w rządzie rodziny. Jednakże nigdy i nigdzie nie wolno obalać lub naruszać zasadniczej budowy rodziny i jej podstawowego prawa, postanowionego i zatwierdzonego przez Boga. O stosunku i porządku, jaki zachodzić powinien między mężem a żoną, naucza z przedziwną mądrością ś.p. Nasz Poprzednik Leon XIII we wspomnianej już swej Encyklice o małżeństwie chrześcijańskim: “Mąż jest przełożonym rodziny i głową niewiasty. Żona, ponieważ jest ciałem z ciała i kością z jego gośći, ma być mężowi posłuszną, jednak nie na sposób służącej, lecz towarzyszki, tak mianowicie, aby jej posłuszeństwo nie przyniosło ujmy ani uczciwości ani jej godności. I w tym, który przewodzi, i w tej, która słucha, ponieważ oboje mają przedstawiać obraz – on Chrystusa, ona Kościoła – niech przewodniczką wzajemnych obowiązków będzie zawsze Boża miłość” (Encyklika “Arcanum”, 10 luty 1880).“
Czy jednak zasada uległości żony wobec męża nie deprecjonuje kobiety czyniąc z niej istotą nierówną mężczyźnie. Co można odpowiedzieć na ten argument?
Otóż, zacznijmy od tego, że już sam przykład Świętej Rodziny (to znaczy ziemskiego bytowania św. Józefa, błogosławionej Marii Panny i Pana Jezusa) przeczy założeniu, jakoby okazywanie komuś posłuszeństwa czyniło z osoby posłusznej i uznającej czyjeś zwierzchnictwo osobą gorszą. W ramach Świętej Rodziny to bowiem Pan Jezus odznaczał się największą, bo wszak boską godnością i naturą, a jednak był On posłuszny oraz poddany swym ziemskim rodzicom (Łk 2, 51). Po Jezusie zaś najwyższą godnością obdarzona została Jego Matka, a jednak to nie Ona, ale św. Józef został ustanowiony głową i kierownikiem Świętej Rodziny. To do niego, a nie Najświętszej Marii Panny Bóg za pośrednictwem Anioła zwracał się z konkretnymi wskazówkami, co ów miał czynić z Maryją i Dzieciątkiem (Mt 2, 13 – 20). To też św. Józef, a nie Najświętsza Panna nadaje – zgodnie z żydowskim zwyczajem – imię Dziecięciu. W modlitwach zaś Kościoła św. Józefa nazywa się “Głową Najświętszej Rodziny” oraz tym, którego “Bóg ustanowił Panem nad swoim domem”.
Czy można jednak powiedzieć, iż kobiety nie są równe mężczyznom? Otóż tak, ale to samo można rzecz w odwrotnym kierunku, to znaczy: mężczyźni także nie są równi niewiastom. Ba, można takie rozważania ciągnąć dalej i wskazywać na różne nierówności występujące w zależności od innych czynników: wieku, środowiska, w którym się urodziliśmy oraz wychowaliśmy, itd. Po prostu, ogólnie rzecz biorąc ludzie są przez Boga obdarowani w nierównym stopniu różnymi zdolnościami i tendencjami. Jedne osoby są lepsze w tym, a gorsze w tamtym i tak też jest pomiędzy mężczyznami a niewiastami. Na przykład, mężczyźni zwykle są bardziej predysponowani do wykonywania bardzo ciężkiej pracy fizycznej, sprawowania funkcji kierowniczych, uprawiania sportu, kobiety zaś lepiej nadają się do – zwłaszcza bardziej bezpośredniej – opieki nad dziećmi, pielęgnowania chorych oraz innych prac i zajęć wymagających większej delikatności, okazywania emocjonalnej czułości, etc. I z tych też naturalnych różnic i nierówności pomiędzy płciami wynika to, że mężczyźni w większym stopniu niż kobiety nadają się na budowlańców, żołnierzy, kierowników firm oraz na głowy rodzin, a już w mniejszym na pielęgniarzy, “przedszkolanki”, itp.
Powyższe jednak nie przeczy równości kobiet i mężczyzn w znaczeniu fundamentalnym. Wskazane wyżej nierówności nie tyczą się bowiem samej istoty ludzkiej godności oraz fundamentalnych praw i obowiązków z niej wynikających. Te nierówności obejmują kwestie poboczne, można by powiedzieć drugorzędne. Oczywiście zaś, kobiety są równe mężczyznom w tym sensie, iż zostały stworzone przez Boga, tak jak mężczyźni zostały one odkupione przez Chrystusową mękę, oraz są wezwane do prowadzenia świętego życia i osiągnięcia zbawienia wiecznego. A to, że nie mają one takich samych zdolności co mężczyźni do podnoszenia ciężarów czy kierowania losami swej rodziny, nie czyni z nich istot gorszych, gdyż nie na takich zdolnościach zasadza się ludzka godność. Na czym polega autentyczna równość pomiędzy ludźmi pięknie nauczał papież Leon XIII w encyklice “Quod apostolici muneris”:
“według dokumentów Ewangelii równość ludzi polega na tym, że posiadają wszyscy tę samą naturę, są powołani do najwznioślejszej godności synów Bożych i mając wszyscy wyznaczony ten sam cel, będą pojedynczo sądzeni według tego samego prawa, otrzymując według zasług karę lub nagrodę. Nierówność zaś prawa i władzy pochodzi od samego Twórcy natury” .
Jednym z bardziej kontrowersjnych aspektów Starego Testamentu jest fakt, iż zawarte w nim Prawo Mojżeszowe nakazywało karać śmiercią za grzech cudzołóstwa (czyli niewierności małżeńskiej). Pośród praw i przykazań, jakie Bóg dał Mojżeszowi zawarte jest wszak następujące polecenie:
Ktokolwiek cudzołoży z żoną bliźniego, będzie ukarany śmiercią, i cudzołożnik i cudzołożnica (Kpł 20, 10).
Jeśli znajdzie się człowieka śpiącego z kobietą zamężną, oboje umrą: mężczyzna śpiący z kobietą i ta kobieta. Usuniesz zło z Izraela (Pwt 22, 22).
Jako, że w naszym kręgu kulturowym niewierności małżeńskiej nie karze się śmiercią od paruset lat, a od jakichś 20 do 50 lat zrezygnowano z jakichkolwiek sankcji karnych względem tego występku, w naturalny sposób nie utożsamiamy cudzołóstwa z czymś, co powinno być represjonowane przez władze cywilne. A co dopiero w takim razie mówić o wymierzaniu za ów czyn najsurowszej ziemskiej kary, jaką jest śmierć? W poniższym artykule zamierzam udowodnić, iż:
1. Starotestamentowe prawo nakazujące karać śmiercią za cudzołóstwo było Bożym, a nie ludzkim zamysłem.
2. Zwłaszcza w czasach Starego Testamentu było to prawo dobre, mądre i sprawiedliwe.
3. Pan nasz Jezus Chrystus uwalniając cudzołożną kobietę od kary śmierci (J 8, 1 – 11) nie zamierzał pokazać, iż rzeczone prawo starotestamentowe było złe, Jego Ojciec ustanawiajac je się pomylił i w przyszłości nikt nie będzie miał absolutnie żadnego uprawnienia do karania w ten czy inny sposób cudzołóstwa.
4. Nawet po nastaniu czasów Nowego Testamentu nie można powiedzieć, iż karanie śmiercią cudzołóstwa jest zawsze złe czy zawsze niewłaściwe.
A zatem:
Ad. 1. Prawo polecające karanie śmiercią za zdradę małżeńską nie było wymysłem jakichś prymitywnych ludów pustynnych, ale stanowiło zamysł Boga. To nie Żydzi wpadli na ten pomysł, a później przypisali swe fantazje Bogu, ale to Bóg nakazał im to czynić. Dowodem na to jest fakt, iż w Księdze Kapłańskiej omawiane prawo poprzedzone jest słowami: “Dalej Pan mówił do Mojżesza … (Kpł 20, 1). Z kolei, w Księdze Powtórzonego Prawa część, w której spisany jest nakaz karania śmiercią cudzołóstwa kończy się stwierdzeniem: “Dziś Pan, Bóg twój, rozkazuje ci wykonać te prawa i nakazy. Przestrzegaj ich, wypełniaj z całego swego serca i z całej duszy” (Pwt 26, 16). To więc nie Mojżesz albo inny Żyd ubzdurał sobie, iż niewierność małżeńska ma być karana śmiercią, ale sam Pan Bóg przekazał mu to polecenie. Bóg ze swej istoty nie mógł się zaś mylić czy nakazywać czynienia czegoś co było zawsze i wszędzie złe. Jak bowiem mówi Pismo święte: „Nikomu nie przykazał On być bezbożnym i nikomu nie zezwolił grzeszyć” (Syr 15, 19-20).
Pius XII wykładał tę prawdę w następujący sposób:
„Przede wszystkim trzeba jasno stwierdzić, żadna ludzka władza (…) nie może wydać pozytywnego upoważnienia do nauczania lub czynienia tego, co byłoby wbrew religijnej prawdzie lub dobru moralnemu (…) Nawet Bóg nie mógłby dać takiego pozytywnego przykazania lub upoważnienia, gdyż stałoby to w sprzeczności z Jego absolutną prawdą i świętością” (Przemówienie „Ci resce”, podkreślenie moje – MS).
Starotestamentowe prawo nakazujace karanie cudzołóstwa śmiercią było więc prawem mądrym, dobrym i sprawiedliwym, gdyż w rzeczy samej nie mogło być innym, skoro pochodziło ono od Boga. Katechizm Soboru Trydenckiego potwierdza zresztą, iż owe prawo było Bożego autorstwa:
Bo i w starym Zakonie Pan Bóg był rozkazał kamieniować cudzołożników: i wszystkie niemal prawa pospolite cudzołożników na gardle karzą.
Ktoś powie może jednak, iż prawo nakazujące karanie śmiercią za cudzołóstwo było takim samym prawem, jak zgoda Mojżesza na rozwody, ktora została udzielona Żydom nie dlatego, jakoby rozwodzenie się było czymś dobrym i sprawiedliwym, ale po to, by ustrzec ową społeczność od popadania w jeszcze większe zło (jakim np. mogło by być wówczas zabijanie żon, z którymi nie chciałoby się dalej przebywać). Nie jest to jednak trafna analogia, gdyż jak uczył Pan Jezus prawo o rozwodzie było zezwoleniem na ów czyn, a nie rozkazem czy poleceniem jego dokonania. Chrystus mówi wszak:
Przez wzgląd na zatwardziałość serc waszych pozwolił wam Mojżesz oddalać wasze żony, lecz od początku tak nie było (Mt 19, 8).
Zauważmy, że Zbawiciel nie mówi tu, iż Mojżesz nakazał rozwodzenie się czy też je pochwalał, ale że na nie tylko zezwalał. Jest zaś zasadnicza różnica pomiędzy zezwalaniem na coś, a nakazywaniem czy pochwalaniem czegoś. Dobry prawodawca może dla uniknięcia większego zła pozwalać na popełnianie mniejszego zła, ale nie może go nakazywać, pochwalać czy do niego zachęcać. Uczy o tym Magisterium Kościoła:
Podczas, gdy Kościół zapewnia prawa tylko temu co prawdziwe i czcigodne, to jednak nie sprzeciwia się tolerancji, którą władza publiczna, aby uniknąć większego zła albo osiągnąć bądź zachować większe dobro, uznaje za stosowną praktykować ze względu na pewne rzeczy stojące w opozycji do prawdy i sprawiedliwości (Leon XIII, “Libertas praestantissumum”).
Tymczasem prawo karzące cudzołożników i cudzołożnice śmiercią było właśnie nakazem, a nie tylko zezwoleniem.
Ad. 2. Choć kara śmierci za cudzołóstwo może nam się wydawać okrutna i niemiłosierna, to Bóg znał lepiej niż my okoliczności czasów oraz miejsca, w których ustanowił On to prawo. Stopień surowości danych sankcji karnych może być różny, w zależności od uwarunkowań historycznych i kulturowych, w których owe prawa funkcjonują. Na przykład, surowiej karze się różne przestępstwa w czasie wojny, a łagodniej podczas pokoju – i nie ma w tym niczego złego. Inaczej karze sie dzieci, a inaczej osoby dorosłe – i w tym też nie ma niczego niewłaściwego. Większa kara należy się za kradzież chleba w sytuacji plagi głodu, a mniejsza wówczas, gdy żywności jest pod dostatkiem i taka kradzież nie zdecyduje o tym, iż ktoś będzie przez następne kilka dni głodował. Okoliczności historyczno-kulturowe czasów i miejsca, w których Bóg nakazał karanie śmiercią cudzołóstwa były zaś takie, iż Żydzi żyli wówczas otoczeni przez pogańskie i bardzo zdeprawowane (również w sferze seksualnej) narody. Dla sąsiadujących z Izraelem ludów niczym dziwnym nie były takie ohydne praktyki jak homoseksualizm, zoofilia, pedofilia oraz sakralna prostytucja. Roztropne więc i madrę było temperowanie skłonności Żydów do przejmowania różnych pogańskich obyczajów za pomocą bardziej surowych sankcji karnych.
Ad. 3. Zachowanie Pana Jezusa względem cudzołożnej kobiety wielu przedstawia w taki sposób, jakby chciał On pokazać, iż nie zgadzał się ze zbytnią surowością Swego Ojca, a Swój przykład miłosierdzia wobec grzeszników przeciwstawiał okrucieństwu i srogości praw Starego Przymierza. Jest to jednak perspektywa całkowicie błędna, gdyż Jezus był całkowicie oddany woli Swego Ojca (J 5, 30), stanowi Jego doskonały Obraz (Kol 1, 15), a ponadto sam jest Słowem (J 1, 14), które Bóg Ojciec wypowiedział również w Starym Testamencie. Jeden ze starożytnych dokumentów kościelnych, jakim są Konstytucje Apostolskie wprost mówi o Jezusie jako tym, który “wziął ogień i spuścił go na Sodomę” (tamże: V: 20, 5), a także pisze o Nim następująco:
Jego ujrzał Jozue, syn Nawego, jako uzbrojonego wodza zastępów Pana i swego sprzymierzeńca w wyprawie na Jerycho (tamże: V: 20, 7)
Możemy więc być na więcej niż 100 procent pewni, że Pan Jezus nie miał absolutnie nic przeciwko woli Swego Ojca, wyrażonej w Prawie Mojżeszowym, a którą było karanie cudzołóstwa śmiercią. Dlaczego więc Chrystus doprowadził do zaniechania wykonania kary śmierci na cudzołożnej kobiecie? Możliwych i wiarygodnych przyczyn tego stanu rzeczy jest kilka:
a) Prawo nakazujace karanie śmiercią różnych grzechów (w tym cudzołóstwa) było Bożym prawem, ale przez samego Boga nie było traktowane jako przepis, który nie zna absolutnie żadnych wyjątków. W pewnych okolicznościach również w Starym Testamencie Bóg odstępował od karania śmiercią sprawców przestępstw zagrożonych tą sankcją. Przykładowo, mimo że Kain zamordował swego brata Abla, Bóg polecił, by żaden z ludzi nie czyhał na jego życie ( Rdz 4, 15) – zasadniczo jednak mordercy byli z nakazu Bożego karani śmiercią (Rdz 9, 6). Król Dawid popełnił nawet dwa grzechy, za które Prawo Mojżeszowe rozkazywało ich sprawców uśmiercać (a mianowicie dopuścił się cudzołóstwa i morderstwa), ale pomimo tego faktu Bóg posłał do Dawida swego proroka, by ten go zganił, a także zapowiedział śmierć jego syna (2 Sm 1 – 14), ale jego samego jako sprawcę tych obrzydliwości nie nakazał ukarać śmiercią. Jeszcze innym przykładem takiego nie-absolutnego podejścia Boga do kary śmierci za różne grzechy jest fakt postępowania pobożnego króla Asy, który co prawda pozbawił swą matkę godności królowej-matki za to, że ta uczyniła bożka ku czci Aszery, jednak nie polecił jej za to uśmiercić ( 1 Krl 15, 13) mimo, że Prawo Mojżeszowe nakazywało coś takiego karać śmiercią (Pwt 17, 2-5). W Piśmie świętym nie czytamy jednak o tym, by Asa został skarcony przez Boga za zbytnią łagodność w tej kwestii.
Skoro więc nawet w Starym Testamencie Bóg czynił wyjątki od swego przykazania karania śmiercią, to i w Nowym Testamencie mógł coś takiego uczynić.
b) W czasie ziemskiego życia Pana Jezusa Żydzi znajdowali się pod obcym panowaniem nie mogli sami orzekać i wykonywać wyroków śmierci. Gdyby więc Chrystus wziął udział w kamienowaniu cudzołożnicy, dopuściłby się złamania prawa i samosądu. Jezus co prawda był Bogiem i jako Boga nie krępowały Go prawa stanowione przez ludzi, ale zgodził się być też Człowiekiem, a co się z tym wiąże, przystał też na posłuszeństwo tym z ludzkich praw, które jako takie nie stanowiły nieposłuszeństwa wobec Boga.
c) Intencje faryzeuszy, którzy przyprowadzili do Jezusa cudzołożną kobietę nie były czyste. Pismo święte zaświadcza bowiem, że uczynili to “wystawiając Go na próbę, aby mieć o co Go oskarżyć” (J 8, 6). Poza tym, można zadać pytanie, co się stało ze wspólnikiem grzechu tej kobiety, czyli cudzołożnym mężczyzną? Przecież Prawo Mojżeszowe nakazywało karać śmiercią tak mężczyznę jak i kobietę przyłapanych na tym występku (Pwt 22, 22). Skoro udało się do Jezusa przyprowadzić kobietę przyłapaną na cudzołóstwie, dlaczego nie uczyniono tego w stosunku do mężczyzny?
Powyższe okoliczności wskazują więc na to, iż faryzeuszom bardziej chodziło o złośliwe przyczepienie się do Pana Jezusa aniżeli o sprawiedliwe i zgodne z Prawem Mojżeszowym ukaranie cudzołóstwa.
d) Pan Jezus jako Bóg znał serce i przyszłość owej cudzołożnej kobiety. Wiedział, że szczerze się ona nawróci i da później przykład gorliwej pokuty za popełnione przez siebie grzechy (to mówią na ów temat różne źródła). A skoro tak, to wiedział też, że większym dobrem w tym konkretnym wypadku będzie darowanie jej życia aniżeli jej uśmiercenie. Można to porównać do sytuacji, w której z jakichś powodów wiedzielibyśmy, iż dany morderca w przyszłości się nawróci, będzie ostrzegał wielu innych ludzi, by nie podążali jego drogą, przez co odwiedzie wielu od naśladowania swego dawnego złego przykładu. Co by było lepsze w takiej sytuacji? Skazanie go na śmierć i wykonanie na nim wyroku,czy może jednak pozwolenie, by dalej żył i dawał dobry przykład tysiącom ludzi? Oczywiście, że lepszym rozwiązaniem byłoby darowanie życia takiemu człowiekowi. Problem polegałby tylko na tym, że my ludzie zwykle nie możemy znać przyszłości w takich wypadkach, co jednak nie było dla Chrystusa jako Boga trudnością.
Ad. 4. Choć osobiście jestem przekonany, iż w czasach współczesnych lepiej jest preferować łagodniejsze niż śmierć kary za cudzołóstwo, to nie jestem w stanie potępić tych spośród władców, którzy po głębokim namyśle doszli do wniosku, że w swych krajach będą represjonować ów występek nawet w tak surowy sposób. Nie można bowiem wykluczyć wystąpienia podobnych co w Starym Testamencie okoliczności, które upoważniałyby do surowszego karania takich grzechów. Prawa karno-cywilne Starego Przymierza co prawda nie obowiązują chrześcijańskich władców w sensie bardziej ścisłym, ale też nie są im zakazane. W wielu katolickich państwach cudzołóstwo było zagrożone karą śmierci przez wiele wieków i Kościół przeciwko temu nie oponował ani nie protestował.
Dziś mija 95-rocznica zabicia przez Eligiusza Niewiadomskiego pierwszego legalnie wybranego prezydenta II RP Gabriela Narutowicza. Nie jest większą tajemnicą, iż mimo upływu długiego czasu, który to dawał szansę na krytyczną refleksję względem tego czynu, w kręgach radykalnej prawicy wciąż trudno jest o jasne i jednoznaczne jego potępienie. Ba, nadal pojawiają się tam głosy mniej lub bardziej sprzyjające Niewiadomskiemu i popełnionej przez niego zbrodni. Przykładowo, popularny wśród polskich narodowców i związany niegdyś z Narodowym Odrodzeniem Polski, rockowy zespół “NaRa” wydał piosenkę na cześć mordercy prezydenta Narutowicza pod znamiennym tytułem “Niewiadomski. Święta misja. Święty cel”. Z kolei, do dziś na stronie internetowej łódzkiej brygady ONR można przeczytać przychylny, wręcz “laurkowy” wobec tego człowieka tekst.
Z tych powodów, warto jasno podkreślić, iż zabicie prezydenta Narutowicza było godnym potępienia aktem ohydnego morderstwa. W wypadku tej sprawy nie mamy do czynienia absolutnie z żadną przesłanką, która mogła by choćby tylko w nieznaczny sposób uprawdopodobniać usprawiedliwienie dla tego uczynku. Nawet wszak zabicie tyrana jest moralnie dozwolone tylko w ostateczności i to nie ma mocy swego prywatnego rozeznania, ale z upoważnienia jakiegoś autorytetu publicznego. Normalnym zaś sposobem odnoszenia się do złych władców jest okazywanie im szacunku przy jednoczesnym biernym opieraniu się ich nakłaniającym do grzechu rozkazom. Papież Leon XIII jako wzór stawiał wszak przykład pierwszych chrześcijan w tym względzie:
„Pierwsi chrześcijanie postawili nam pod tym względem wzór znakomity; z największą niesprawiedliwością i okrucieństwem prześladowani przez pogańskich cesarzy, nigdy nie przestali się zachowywać posłusznie i ulegle; wydawało się wprost, iż tamtych srogość chcą przemóc własną pokorą (…) Inna sprawa była, gdy cesarze przez swoje dekrety lub pretorzy przez swoje groźby chcieli ich zmusić do sprzeniewierzenia się wierze chrześcijańskiej lub innym obowiązkom: w takich chwilach woleli zaiste odmówić posłuszeństwa ludziom niż Bogu. Wszakże i w podobnych okolicznościach dalecy byli od tego, aby jakikolwiek wszczynać bunt i majestat cesarski obrażać,a jednego tylko żądali, aby wolno im było swoją wiarę otwarcie wyznawać i być jej niezachwianie wiernymi. Poza tym nie myśleli o żadnym buncie, a na tortury szli tak spokojnie i ochoczo, że wielkość ich ducha brała górę nad wielkością zadawanych im mąk”[1].
Tymczasem prezydent Narutowicz nie był ani złym władcą ani tym bardziej tyranem. Sprawował on wszak urząd prezydencki zdecydowanie za krótko, by móc o nim cokolwiek w tym względzie powiedzieć. Nie można zaś kogoś zabijać tylko na podstawie własnych przypuszczeń co do tego, w jaki sposób może potoczyć się przyszłość danego człowieka. Biorąc pod uwagę znajomość historii jest skrajnie wątpliwe, by prezydent Narutowicz stał się jakimkolwiek tyranem. To zaś, człowiek ten był agnostykiem nie upoważniało nikogo do jego zabicia. Pierwsi chrześcijanie wszak jako obywatele podlegali władzy pogan, a jednak żaden z nich nie podnosił z tego tytułu ręki na swych władców. W tym kontekście warto przypomnieć też postawę biskupa św. Cezarego z Arles wobec jego, wyznającego ariańską herezję króla Alaryka:
“Pouczał nieustannie Kościół, zarówno tam, jak i w każdym innym miejscu, aby oddać Bogu, co Boże, a Cezarowi, co Cezarowe. oraz zgodnie z nauką Apostoła okazywać posłuszeństwo królom i władzom, gdy nakazują rzeczy sprawiedliwe, natomiast mieć w pogardzie niegodziwość wiary ariańskiego władcy” [2].
Zabicie prezydenta Narutowicza nie różniło się zatem wiele od zabicia króla Ludwika XVI przez Jakobinów czy cara Mikołaja II przez bolszewików i w podobny sposób powinno być oceniane.
Przypisy:
[1] Patrz: Leon XIII, Encyklika „Diuturnum illud (O władzy politycznej)”, Warszawa 2001, s. 12, 14, 15-16.
[2] Patrz: Cyprian Firmin, Wiwencjusz, Messjan, Stefan, “Żywot Cezarego z Arles”, Poznań 2006, s. 53 – 54.
W środowiskach prawicowych co pewien czas podnoszą się głosy mniej lub bardziej sugerujące podziw i uznanie dla Janusza Walusia. Przypomnijmy: człowiek ten to obywatel RPA polskiego pochodzenia, który przed laty został skazany na karę śmierci (zamienioną następnie na dożywocie) za zabicie Chrisa Haniego, niegdysiejszego lidera południowoafrykańskich komunistów. Jakkolwiek bym nienawidził komunizmu, to zdecydowanie nie zgadzam się z apologią Janusza Walusia i jego wiadomego czynu.
Tradycyjne nauczanie Kościoła jest bowiem jasne w swym potępieniu krwawych samosądów, a zabicie Haniego przez Walusia takim samosądem było. O tej zasadzie uczył chociażby papież Leon XIII w liście “Pastoralis offici” z dnia 12 września 1891 roku:
“Obydwa rodzaje prawa Bożego, zarówno to, które rozpoznajemy w świetle naturalnego rozumu, jak też to, które zostało obwieszczone w księgach spisanych pod Bożym natchnieniem, wyraźnie zakazują, aby nikt poza publiczną sprawą sądową nie pozbawiał kogokolwiek życia, ani go ranił, chyba że został zmuszony do tego koniecznością obrony samego siebie“.
Być może Chris Hani zasługiwał na śmierć, ale od oceny tego był sąd, który w ewentualnym procesie wysłuchałby argumentów przemawiających za jego obroną, a gdyby skazał go na śmierć, to dałby mu czas na pożegnanie się z rodziną oraz ponowne przemyślenie swych czynów. Janusz Waluś nie został jednak powołany przez Boga na sędziego, a mimo to postanowił pełnić wobec Chrisa Haniego rolę nie tylko sędziego, ale też prokuratora oraz kata w jednej osobie. I nie zmienia tu nic fakt, iż po zniesieniu Apartheidu Hani najpewniej nie stanąłby przed żadnym sądem za swe wcześniejsze czyny. Po prostu od orzekania kary śmierci są sądy, a jeśli w danych okolicznościach historycznych urzędy te pewnych nieprawości już nie karzą to i tak mniejszym złem jest cierpliwe znoszenie zła i złych niż pozwolenie na to, by przez samosądy kraj pogrążał się w wojnie i anarchii.
Nie można też powiedzieć, iż ów uczynek Janusza Walusia mieścił się w ramach moralnie uprawnionej obrony koniecznej. Chris Hani co prawda we wcześniejszym okresie swego życia angażował się w nielegalną i zbrojną działalność przeciw rządowi RPA, ale akurat w czasie, gdy Waluś podniósł przeciw niemu swą rękę zrezygnował on już z takiej swej aktywności i optował za pokojowymi rozwiązaniami. Poza tym nawet, gdyby Hani wciąż zabijał i ranił swych bliźnich, to obrona konieczna zakłada bezpośredniość odparcia danego ataku. Gdyby Hani w danej chwili zaatakował Walusia lub innych ludzi, to w obronie koniecznej można by było go wtedy zabić lub zranić. Ale wiemy przecież, że nie na tym polegało zabicie Haniego przez Walusia.
Nie sądzę też, by w obronie Janusza Walusia uzasadnione było odwoływanie się do niektórych biblijnych postaci, które również bez wyroku sądowego zabijały złoczyńców (np. Judyta, Eliasz, Pinchas). Osoby te czyniły to bowiem albo w okolicznościach toczącej się wojny albo też prawdopodobnie w wyniku bezpośredniego Bożego natchnienia. Czyn Walusia został jednak dokonany zasadniczo w czasie pokoju, a on sam nigdy nie twierdził, iż usłyszał głos z Nieba na którego autentyczność dodatkowo miałby mocne dowody, nakazujący mu przelać krew Chrisa Haniego. Jeśli dziś chwalimy więc Janusza Walusia za to co zrobił to jutro konsekwentnie rzecz biorąc powinniśmy też zacząć podziwiać Andersa Breivika za zabicie kilkudziesięciu aktywistów szkodzącej jego krajowi lewicowej partii.
To wszystko nie zmienia jednak tego, iż postulat uwolnienia Janusza Walusia z więzienia wydaje się być zasadny. Człowiek ten bowiem odsiedział już w więzieniu wiele lat, a morderstwo też jest morderstwu nierówne. Co innego wszak zabić dla kilku złotych staruszkę, a co innego skrócić życie sadyście znęcającemu się nad rodziną. Choć oba czyny są naganne moralnie, to jednak ich obrzydliwość nie jest sobie równa i powinno to też mieć wyraz w stopniu surowości kar za nie wymierzanych. Chris Hani z pewnością nie zasługiwał na bycie ofiarą krwawego samosądu (bo nikt na to nie zasługuje), ale nie był też niewiniątkiem, więc kara za jego zabicie winna być prawdopodobnie łagodniejsza. Ale tak czy inaczej Janusz Waluś nie zasługuje na miano bohatera.