Prawda i Konsekwencja

W obronie Marcina Zielińskiego

Postać charyzmatyka Marcina Zielińskiego wzbudza liczne kontrowersje w co bardziej konserwatywnych kręgach katolickich. Wiele z zarzutów kierowanych w jego stronę mniej lub bardziej otwarcie oscyluje wokół oskarżania go o herezję, bycie kimś w rodzaju protestanckiego konia trojańskiego, itp. Ze swej strony napiszę jednak kilka zdań w obronie Marcina Zielińskiego. Zanim jednak przejdę do sedna mej jego obrony, chciałbym wyjaśnić, iż:
1. Nie bronię Marcina Zielińskiego (dalej MZ) dlatego, że go osobiście znam. Bo w zasadzie go, nie znam. Osobiście widziałem MZ tylko raz i przez relatywnie krótki czas. Co prawda zrobił on na mnie dobre wrażenie (czyli człowieka ujmującego swą skromnością oraz pewnego rodzaju naturalną, szczerą prostotą) ale to nie byłby jeszcze powód, by angażować się jego obronę. A to choćby dlatego, że zwykle większość ludzi “zyskuje przy pierwszym poznaniu”.
2. Nie bronię MZ dlatego, żebym był jakimś szczególnym sympatykiem tego co zwie się dziś charyzmatyczną duchowością. Oczywiście widzę w niej plusy, ale widzę też rzeczy wątpliwe albo i wręcz wprost negatywne. Tymi rzeczami wątpliwymi lub negatywnymi są chociażby: nauczanie niewiast w owych wspólnotach (wyraźnie sprzeczne z Pismem świętym, patrz: 1 Tm 2, 12 – 14; 1 Kor 14, 34 – 35) brak nakrycia głowy przez osoby płci pięknej w czasie modlitw (wyraźnie sprzeczne z Pismem świętym, patrz: 1 Kor 11: 5-16) , brak tłumaczenia modlitwy językami (wyraźnie sprzeczne z Pismem świętym, patrz: 1 Kor 14, 5-28), akcent kładziony na szukanie cudów oraz cudowności.
3. Nie twierdzę, że wszystko co głosi i/lub MZ na pewno jest godne pochwały. Wręcz przeciwnie, może to źle zabrzmi, ale niestety doświadczenie życiowe nauczyło mnie tego, iż w zasadzie w przypadku każdego księdza, publicysty czy działacza katolickiego można zakładać, że znajdzie się w jego nauczaniu/publicystyce czy praktyce duszpasterskiej rzeczy błędne albo co najmniej bardzo dwuznaczne. Ta uwaga dotyczy w zasadzie wszystkich nurtów w Kościele, począwszy od charyzmatyków, a skończywszy na tradsach.

Dlaczego więc postanowiłem napisać tych parę słów w obronie MZ? A to dlatego, że dużą część z kierowanych przeciwko niemu zarzutów uważam za niesprawiedliwe albo będące na wyrost. A zatem;

Po pierwsze: MZ nie jest heretykiem. Nawet bowiem jeśli czasami zdarza mu się wypowiedzieć coś błędnego, dwuznacznego albo i literalnie rzecz biorąc w swej treści heretyckiego to do bycia heretykiem to nie wystarcza. Aby rzeczywiście być heretykiem potrzebny jest do tego jeszcze upór przy wyznawaniu heretyckich twierdzeń. Innymi słowy, dana osoba musi dobrze wiedzieć, że dane nauczanie, które kwestionuje jest uroczystym (tzw. definicją dogmatyczną) lub powszechnym i zwyczajnym nauczaniem Kościoła, a mimo to się temu konsekwentnie nauczaniu sprzeciwiać. Dopiero ta wiedza połączona z uporem czyni z danego ochrzczonego heretyka, a nie sam fakt choćby i aprobatywnego wypowiedzenia heretyckiej opinii. Gdyby więc np. MZ powiedział: “Tak, wiem, że nauczanie Kościoła od wieków potępia seks przedmałżeński, ale ja się z tym nie zgadzam” to można by go bardzo mocno podejrzewać o bycie heretykiem. Ale, gdyby np. MZ pochwalał seks przedmałżeński nie wiedząc, że powszechne i zwyczajne nauczanie Kościoła uznaje je za grzech, to co prawda głosiłby on opinię w swej treści heretycką, jednak sam jeszcze by nie był heretykiem. Oczywiście to tylko hipotetyczny przykład, gdyż zarzuty doktrynalne wobec MZ nie tyczą się tego typu spraw. Chodzi jednak o to, że choć owszem można MZ wytykać niektóre sformułowania, które w swej treści są dwuznaczne, a może nawet jawnie błędne, jednak nie ma poważniejszych przesłanek by twierdzić, że tych dwuznacznym albo i błędnym sformułowaniom padającym z ust MZ towarzyszy wiedza, iż mogą one być sprzeczne z nauczaniem katolickim, a co za tym idzie upór by mimo to głosić je dalej. Co więcej, przykłady dwuznacznych, a może i błędnych wypowiedzi MZ dotyczą raczej kwestii bardziej skomplikowanych teologicznie oraz tych, które nie są na co dzień podnoszone w katechizacji bądź praktyce duszpasterskiej przesz co tym bardziej można domniemywać niezawiniony błąd u osób, które głoszą w tych sprawach jakieś podejrzanej ortodoksji opinie.

Po drugie: moim zdaniem, złamaniem zasady domniemania dobrej wiary jest zarzucanie czy sugerowanie MZ, iż jego nabożeństwo do Najświętszej Maryi Panny ma charakter czysto zewnętrzny, pokazowy i mający tylko oddalać od niego zarzuty o popadnięcie w protestancką herezję. Czym jest wszak zasada dobrej wiary? To sformułowana przez św. Ignacego Loyolę, a w aprobatywny sposób cytowana przez Katechizm Kościoła Katolickiego sentencja o następującej treści:

Każdy dobry chrześcijanin winien być bardziej skory do ocalenia wypowiedzi bliźniego niż do jej potępienia. A jeśli nie może jej ocalić, niech spyta go, jak on ją rozumie; a jeśli on rozumie ją źle, niech go poprawi z miłością; a jeśli to nie wystarcza, niech szuka wszelkich środków stosownych do tego, aby on, dobrze ją rozumiejąc, mógł się ocalić (patrz: św. Ignacy Loyola, Ćwiczenia duchowne, 22; zobacz również; Katechizm Kościoła Katolickiego, n. 2478).

Powyższa sentencja św. Ignacego Loyoli jest poprzedzona uwagę autorów Katechizmu, w której czytamy:

W celu uniknięcia wydawania pochopnego sądu każdy powinien zatroszczyć się, by – w takiej mierze, w jakiej to możliwe – interpretować w pozytywnym sensie myśli, słowa i czyny swego bliźniego (…) (Katechizm Kościoła Katolickiego, n. 2478).

Stosując powyższe katolickie nauczanie do MZ powinniśmy więc raczej ufać, iż jego zmiana w podejściu do Maryi jest autentyczna, a nie udawana. Nawet jeśli bowiem przez pewien czas, nabożeństwo do NMP nie było przez MZ akcentowane to ani nie znamy jego stanu umysłu ani też nie dostępne nam żadne jego ustne lub pisemne wypowiedzi, które dowodziłyby, iż zmiana która nastąpiła w jego nauczaniu oraz praktyce miałaby charakter czysto zewnętrzny i w swej istocie oszukańczy oraz uwodzicielski. Może więc zamiast zarzucać MZ oszukańcze i złe intencje po prostu przyjąć domniemanie jego dobrej wiary, a więc, że np. w miarę upływu czasu i być może pod wpływem krytycznych uwag szczerze przemyślał tą kwestię i szczerze doszedł do wniosku, iż wyznawana przez niego wiara katolicka wymaga kładzenia większego akcentu na okazywanie szczególnego szacunku wobec Najświętszej Maryi Panny.

Po trzecie: niektórzy twierdzą/sugerują, że MZ “jest heretykiem, gdyż modli się z heretykami“. To powiedzenie papieża św. Agatona nie było jednak nawet w “przedsoborowej” doktrynie i praktyce Kościoła pojmowane w absolutny – a więc nie znający żadnych wyjątków – sposób. Owszem, zwyczajną zasadą postępowania było unikanie modlitwy z innowiercami, ale sam fakt takowej modlitwy nie konstytuował jeszcze zadeklarowania, iż osoba czyniąca w ten sposób jest heretykiem. Dopiero dłuższe, regularne uczęszczanie na innowiercze nabożeństwa czyniło w świetle dawnego prawa kanonicznego daną osobę “podejrzaną o herezję”, a więc jeszcze też nie heretyka w sensie ścisłym. Poza tym św. Oficjum w dekrecie z 1949 roku zezwoliło katolikom na pewne formy wspólnej modlitwy z chrześcijanami innych wyznań (chodzi o modlitwę “Ojcze nasz”). Sam zasadniczo zgadzam się z “przedsoborowym”, czyli powiedzmy sceptycznym podejściem do modlitw z innowiercami, a to głównie z powodu dwuznaczności z tego wynikających (nawet wszak wypowiadając te same słowa ich znaczeniu może być różne w ustach katolika oraz protestanta), ale nie byłbym taki szybki do nazywania heretykiem z tego tytułu MZ. Poza tym, należy jeszcze uwzględnić poziom świadomości katolików, którzy modlą się np. z protestantami. Jeśli więc np. posoborowi papieże, wielu dzisiejszych biskupów tak czyni, to tym bardziej można domniemywać, iż MZ czyni to w dobrej wierze, nie zaś w celu kwestionowania katolickiego nauczania.

Po czwarte: niektórzy sugerują MZ bycie heretykiem ze względu na jego obecność na spotkaniach prowadzonych przez protestantów oraz jego pozytywne wyrażanie się o protestantach. Co więcej MZ ma nawet w pewnych aspektach stawiać katolikom protestantów jako wzór, więc sprawa wydaje się być dla niektórych tym bardziej podejrzana.

Cóż, co do uczestnictwa w spotkaniach prowadzonych przez protestantów to przynajmniej częściowo odpowiedziałem na ten zarzut w punkcie trzecim. Jeśli chodzi o docenianie pewnych pozytywnych rzeczy u protestantów, a nawet -w pewnym sensie i aspektach stawianie ich za wzór dla katolików – to nie jest to samo w sobie złe ani błędne. To jest po prostu kwestia sprawiedliwego traktowania swych bliźnich oraz intelektualnej uczciwości. Jeśli wczytać się bardziej uważnie w “przedsoborowe” źródła to i tam dostrzeżemy docenianie pozytywów nie tylko wśród protestantów, ale i żydów oraz muzułmanów. Ot, choćby w wydanych w 1909 roku “Naukach katechizmowych ułożonych na podstawie różnych autorów” ich autor ks. Wojciech Andersz z jednej strony utyskuje na zaniedbywanie właściwego sposobu czczenia dnia niedzielnego przez katolików, a z drugiej tak pisze o tym, w jaki sposób swe świąteczne dni traktują protestanci i żydzi:

Pamiętajcie o tem, że niedziela jest dniem Pańskim, więc poświęćcie ją P. Bogu całkowicie, bo woła na nas (Exod. 35, 2): <<Dzień siódmy świętym wam będzie!>>. Bierzmy sobie pod tym względem za przykład żydów, którzy mimo wrodzonej im chciwości szanują szabaty i pewnie źle na tem nie wychodzą! Bierzcie sobie za przykład Anglików! Naród to najbogatszy, albo też niedzielę usiłują święcić jak najdokładniej (Cytat za: “Nauki katechizmowe ułożone na podstawie różnych autorów”, Tom III, O Przykazaniach, Poznań 1909, s. 430).

Jak więc widać pochwały, a nawet stawianie za wzór katolikom sposobu postępowania innowierców zyskały swe “przedsoborowe” imprimatur. Ktoś może jednak powie, że tego rodzaju wywody de facto zaprzeczają nauce o tym, iż to w Kościele katolickim jest pełnia Prawdy oraz środków zbawienia? Otóż, niekoniecznie. Ktoś może bowiem mieć do dyspozycji 5 000 zł i lepiej je wykorzystać niż ten kto ma pod ręką 10 tysięcy złotych. To nie będzie znaczyło, że właściciel 5 tysięcy złotych był bogatszy od tego kto miał kwotę dwukrotnie od niego większą.

Po piąte: to, że w nauczaniu i praktyce MZ mogą znajdować się twierdzenia lub rzeczy błędne nie musi od razu przekreślać całej reszty jego działalności oraz nauczania. Owszem, czasami jeden błąd może być tak silny w swym oddziaływaniu, iż zatruje on resztę pierwotnie zdrowej całości, ale nie zawsze tak jest. Pismo św. z jednej strony oczywiście przestrzega przed “odrobiną zakwasu, która zakwasza całe ciasto” (por: 1 Kor 5, 6), ale z drugiej strony to samo Pismo np. w Apokalipsie św. Jana udziela zasadniczo albo przynajmniej w dużej części pochwały niektórym lokalnym kościołom mimo, że jednocześnie wskazuje na pewne nadużycia w nich występujące (patrz: Ap 2, 12-17; 2, 18-23). Również z praktyki i nauczania Kościoła możemy wysnuć wniosek, iż nie zawsze jeden czy choćby i kilka błędów są wystarczające do tego, by przekreślać całą resztą. Ot, choćby Orygenes i Tertulian są często aprobatywni cytowani przez Ojców, Doktorów i papieży Kościoła mimo, że przecież w ich nauczaniu oraz praktyce duszpasterskiej znajdowały się błędy. To nie oznacza oczywiście, że należy te błędy lekceważyć – przeciwnie należy je wykazywać oraz korygować, ale nie każdy błąd ma tą samą siłę oddziaływania. Należy roztropnie rozeznać pomiędzy błędami, które da się skorygować przy jednoczesnym docenieniu reszty nauczania i praktyki błądzącego, a błędami, które zakażają i czynią śmiertelnie chorym cały organizm. Innymi słowy, trzeba rozróżniać pomiędzy rybą, z której trzeba starannie wyjmować ości, by nie pokaleczyć nimi swego przełyku, a szklanką soku z kroplą lub kroplami trucizny. Niekiedy błąd jest taką ością w rybie, a niekiedy kroplą trucizny.

Mirosław Salwowski