Czy wolność słowa i ekspresji są wartościami nadrzędnymi?
Tradycyjne nauczanie katolickie o tym, iż uznawanie przez władze cywilne prawa do nieograniczonej wolności słowa jest ohydnym błędem, sprzyjającym szerzeniu się zła w społeczeństwie, nie znajduje dziś posłuchu nawet wśród katolików. Wedle najbardziej rozpowszechnionej dziś opinii, wolność propagowania przeróżnych poglądów i zachowań jest wartością nadrzędną względem innych dóbr, którą państwo powinno chronić niemal niczym świętość. Co najwyżej uznaje się, iż wolność słowa może być prawnie ograniczana w jakichś najbardziej ekstremalnych, bardzo rzadko występujących przypadkach. Tego rodzaju argumentacja najbardziej widoczna jest wówczas, gdy opinia publiczna poruszana jest wiadomościami o kolejnych bluźnierczych ekscesach rozmaitych artystów, lub też gdy przekraczane są przez popkulturę następne z granic w eksponowania seksu i przemocy. Dobrym tego przykładem może być słynna sprawa znieważania przez p. Adama „Nergala” Darskiego, wokalistę zespołu „Behemoth”, Pisma świętego, poprzez podarcie jednego z jego egzemplarzy i nazwanie go „gów*m”. Obrońcy tego bluźniercy twierdzili, iż; choć można nie zgadzać się ze skrajnie antychrześcijańskimi ekscesami p. Darskiego, to państwo nie ma prawa ich zakazywać oraz karać, gdyż prawna ochrona „wolności ekspresji” jest ważniejsza niż gwarancja szacunku dla czyichś uczuć religijnych. Jak utrzymują zwolennicy tak pojmowanej „wolności słowa” póki nikt nikogo nie zmusza do obcowania z treściami, z którymi się nie zgadza, władze cywilne nie mają prawa karać autorów choćby najbardziej obrzydliwych, obscenicznych czy obrazoburczych wypowiedzi.
Niestety także po prawej stronie sceny politycznej różne ohydne i niemoralne formy wypowiedzi są bronione pod hasłem „wolności słowa”. Było tak choćby w przypadku twórcy słynnej strony „Anty-Komor”, która w swej pierwotnej wersji wulgarnie lżyła poprzedniego Prezydenta naszego kraju (Bronisława Komorowskiego), prezentując go jako homoseksualistę, prostytutkę, pijaka oraz upowszechniała gry polegające na strzelaniu do głowy państwa albo rzucaniu weń kałem. Niestety zamiast moralnej dezaprobaty dla tych plugawych wybryków, na prawicy częściej było słychać głosy oburzenia z powodu „prześladowania” jakie dotknęło twórcę owej witryny i tłamszenia w ten sposób „wolności słowa”.
Dobra wyższe niż „wolność słowa i ekspresji”
Można jednak z łatwością wykazać, iż pogląd o wolności słowa jako „wartości nadrzędnej” jest niedorzeczny i absurdalny, zaś jego konsekwentna realizacja doprowadziłaby do rozbicia więzi społecznych, a nawet mogłaby realnie zagrażać nawet najbardziej elementarnym podstawom funkcjonowania państwa. W rzeczywistości istnieje bowiem wiele dóbr i wartości, którym w razie ich konfliktu z „wolnością słowa i ekspresji” porządek prawny powinien przyznawać pierwszeństwo i ochronę.
Jednym z najbardziej oczywistych przykładów wartości, które państwo winno strzec nawet kosztem „wolności słowa” jest bezpieczeństwo narodowe. Nie ma chyba na świecie kraju, który w swym prawodawstwie nie zakazywałby ujawniania tzw. tajemnic państwowych. Jak najsłuszniej wszak uznaje się, iż np. informacje o tym, gdzie i w jakiej ilości rozmieszczone są wojska danego państwa, nie powinny być przedmiotem informacji rozpowszechnianych w mass mediach, a gdyby coś takiego się wydarzyło, to odpowiedzialni za to powinni być surowo ukarani.
Oczywiście ktoś może rzecz, iż ochrona tajemnic państwowych należy do rzędu najbardziej ekstremalnych sytuacji, którą można zaliczyć do „absolutnych wyjątków od zasady ochrony wolności słowa”, jednak listę dóbr, których potrzebę strzeżenia przez porządek prawny choćby i kosztem czyjejś „swobody ekspresji” można kontynuować.
Taką wartością jest jest np. czyjeś dobre imię. Czy sprawiedliwym i dobrym byłby porządek prawny, który w imię „wolności słowa i ekspresji” zezwalałby na rozpowszechnienie o kimś nieprawdziwych, oszczerczych informacji lub też uwalniałby od kary za rzucanie obelg czy wyzwisk pod czyimś adresem? Z pewnością nie. Szacunek dla czyjegoś dobrego imienia wymaga tego, by zakazywać i karać rozpowszechnianie obelg, oszczerstw i wyzwisk. I naprawdę słabym argumentem byłoby w obliczu nazywania kogoś przez jakąś gazetę czy telewizję którymś z wulgarnych epitetów tłumaczenie tak poniżonej osobie: „Ale przecież, nikt nie nakazuje ci czytać tej gazety, ani oglądać owej telewizji”.
Innym dobrem, którego potrzebę chronienia przed „wolnością słowa” łatwo jest udowodnić stanowi porządek społeczny. Trzeba być wszak bardzo mało rozsądnym człowiekiem, by utrzymywać, że, co prawda, karać należy popełnianie takich czynów jak morderstwa, pobicia, zgwałcenia czy kradzieże, ale już pochwalanie i usprawiedliwianie owych przestępstw za pomocą słów czy też innych środków ekspresji powinno być legalne. Sytuacja, w której do więzienia idzie tylko fizyczny sprawca morderstwa, ale już np. piosenkarz wychwalający na scenie zabijanie ludzi, nie jest pociągany do odpowiedzialności karnej, jest co najmniej bardzo dziwaczna i niespójna, jeśli chodzi o przekaz, który w ten sposób prawodawca wysyła do społeczeństwa.
Wartością, którą należy strzec nawet kosztem „wolności słowa i ekspresji” jest też szacunek dla ludzi odróżniających się od nas kolorem skóry czy też pochodzeniem etnicznym. Historia pokazała wszak bardzo dobitnie jak zatrute słowa nienawiści oraz pogardy motywowane przekonaniem o rasowej niższości danej grupy ludzi potrafiły owocować wieloma zbrodniami i cierpieniami zadawanymi w imię rasizmu. Państwo troszcząc się o utrzymanie spokoju społecznego z jednej strony, z drugiej zaś mając na względzie to, by osoby należące do mniejszości rasowej bądź etnicznej nie były poniżane czy wyszydzane, ma prawo, a nawet obowiązek zakazywania tych przejawów wolności słowa, które są ukierunkowane na szerzenie rasistowskiej nienawiści i pogardy (może to się np. wyrażać w nazywaniu czarnoskórych „małpoludami” albo „czarnuchami”). I w tym wypadku, wyjątkowo słabym tłumaczeniem, byłoby domaganie się legalności dla tego rodzaju słów twierdzeniem, iż przecież „nikt Murzynom, Żydom czy kolorowym, nie nakazuje słuchać wyzwisk pod ich adresem”…
Ktoś może zapytać, jak powyższe przykłady ograniczania wolności słowa mają się do postulatów karania rozprzestrzeniania obsceniczności, pornografii czy bluźnierstw? To proste, im silniejsze są małżeństwa i rodziny, tym trwalsze są też więzi istniejące w społeczeństwie, mniejsza jest przestępczość i oddziaływanie innych patologii. Porządek społeczny wymaga więc, by władze cywilne chroniły dobro tradycyjnego małżeństwa i rodziny. Ochrona dzieci, młodzieży i osób co prawda dorosłych, ale bardziej słabych moralnie, troska o to, by żony i dzieci nie były porzucane przez niewiernych i nieodpowiedzialnych mężów jest ważniejsza niż chęć zarabiania dużych pieniędzy przez osoby pokroju Larry’ego Flynta, Hugha Heffnera, Lady Gagi, Rihanny, 50- Centa, „Madonny” czy Eminema. Jeszcze większą wartością jest zaś cześć, bojaźń i szacunek dla prawdziwego Boga. Jak naucza św. Paweł w trzynastym rozdziale listu do Rzymian „nie ma władzy, która nie pochodziłaby od Boga”. Jeśli więc, wszystkie rządy na tym świecie sprawują swe funkcję dzięki Bożemu nadaniu albo przynajmniej przyzwoleniu Wszechmocnego, to oczywistym jest, że dzierżący władzę winni okazywać wdzięczność za ów przywilej Bogu. Trudno jednak nazwać mianem wdzięczności Bogu otaczanie przez władze cywilne ochroną bluźnierstw wymierzonych przeciw najchwalebniejszemu imieniu Jezus, szydzenia z Biblii i inne skrajnie antychrześcijańskie ekscesy. Rządy, które tak czynią, mogą spodziewać się zamiast Bożego błogosławieństwa raczej Bożej kary…
Słowa, które zabijają…
Znany przebój Czesława Niemena pt. „Dziwny jest ten świat” zawiera wers: „(…) A jednak często jest, że ktoś słowem złym zabija tak, jak nożem”. Chociaż wykonawca tej piosenki był raczej w swych poglądach daleki od ortodoksji katolickiej, potrafił w tych słowach dobrze wyrazić, co na temat siły i znaczenia słów mówi Pismo święte. Ta święta Księga niejednokrotnie wszak przestrzega przed złem, jakie można wyrządzić bliźnim za pomocą słów. W Biblii czytamy, iż język, którego używamy może być „przekleństwem”, „złem pełnym zabójczego jadu”, „sferą nieprawości”, narzędziem „ognia piekielnego”, co „bezcześci ciało”, „małym ogniem, który podpala wielki las” (Jk 3, 5-10). Inaczej mówiąc słowa potrafią nie tylko leczyć, uzdrawiać i budować, ale też niszczyć, ranić i zabijać. Nieograniczona zaś wolność słowa oznacza de facto nieograniczoną swobodę przyznawaną niszczeniu, zabijaniu i ranieniu, tyle, że dokonywaną nie bezpośrednio w sferze fizycznej i materialnej, lecz czynioną na płaszczyźnie duchowej, psychologicznej i emocjonalnej. Ba, uznawanie tak pojętej wolności słowa, może przyczyniać się nawet do zabijania bliźnich w dosłownym, fizycznym jego znaczeniu. Jednostki słabsze psychicznie potrafią wszak pod wpływem złych słów popełniać samobójstwa, a niektórzy zainspirowani nieodpowiedzialnymi wypowiedziami innych, zdolni są cieleśnie ranić i mordować swych bliźnich.
Oczywiście wolność słowa jest potrzebna i powinna być chroniona przez porządek prawny w rozsądnych i dobrych granicach. Dobrze jest, gdy dziennikarze, publicyści czy artyści korzystając ze swej swobody ujawniają korupcję na szczytach władzy, demaskują niesprawiedliwość lub krytykują zło, gdziekolwiek by się ono nie znajdowało. Wolność słowa może też okazać się wielce pożyteczna w prowadzeniu różnych dyskusji o charakterze ideowym, politycznym czy światopoglądowym. Uczciwie prowadzona dyskusja, w której przedstawiane są różne argumenty często służy bowiem uznaniu i przyjęciu Prawdy i ukazaniu słabości argumentów wysuwanych na rzecz błędu i fałszu. Jednak pogląd, jakoby władze cywilne powinny uznawać oraz chronić wolność słowa i ekspresji w stopniu nieograniczonym albo ograniczonym jedynie o jakieś bardzo rzadko występujące wyjątki, jest po prostu niedorzeczny, absurdalny i szalony.