Czy ufać “kato-celebrytom”?
Skłonność części środowisk katolickich do nagłaśniania i reklamowania tych znanych postaci ze świata „show-businessu”, które otwarcie przyznają się do wiary chrześcijańskiej, aż rzuca się w oczy. Co rusz, na tym czy i innym katolickim portalu albo w gazecie, można przeczytać o „gwiazdach” kina, telewizji, estrady i sportu, które „nie wstydzą się Jezusa”, gdyż otwarcie mówią o swej wierze w Chrystusa, o tym, że się modlą, chodzą do kościoła, czytają Biblię albo encykliki Jana Pawła II. Wedle zapewnień niektórych katolickich mediów gorliwymi katolikami (albo chrześcijanami) jest niemało aktorów (np. Małgorzata Kożuchowska, Radosław Pazura, Jerzy Stuhr), piosenkarzy (Krzysztof Krawczyk, bracia z Golec uOrkiestra), sportowców (Robert Lewandowski), a szczególnie pięściarzy (Tomasz Adamek, Grzegorz Proksa), a nawet laureatek konkursów piękności (Stefania Fernandez). Można by więc powiedzieć: „Wspaniale. Mamy tylu swoich ludzi w popkulturze! Ewangelizacja show-businessu idzie w najlepsze, Alleluja, chwała Panu!”.
Czytając teksty poświęcone owym „kato-celebrytom” czasami ma się wręcz wrażenie, iż ich autorzy byliby gotowi nosić na rękach daną „gwiazdę” za każde wypowiedziane przez nich zdanie typu: „Wierzę w Jezusa”, „Chodzę w niedzielę do kościoła” albo „Modlę się na różańcu”. Można doceniać dobre intencje tych, którzy nagłaśniają tego typu postacie. Najprawdopodobniej chodzi wszak o to, by pokazać katolikom, iż można odnieść sukces w świecie popkultury, a jednocześnie „pozostać tam sobą”, robiąc na jej terenie „dobrą robotę”. A jeśli można przy tym jeszcze zarobić dużo pieniędzy, być sławnym i cenionym, to tym lepiej. Czy katolik ma być wszak zawsze biednym cierpiętnikiem, „szarą myszką”, która na tym świecie ma zawsze „przechlapane”? Czy jednak rzeczywiście wysyp różnych osobistości z pop-kulturowego światka przyznających się do katolicyzmu albo chrześcijaństwa jest znakiem prawdziwej nadziei? Czy naprawdę większość z tych ludzi, którzy są stawiani dziś za wzór katolików albo chrześcijan, rzeczywiście daje swą publiczną zawodową działalnością jasne i jednoznaczne świadectwo wiary w Pana Jezusa i zaufania, jakie winniśmy Mu okazywać?
Syndrom Mela Gibsona
Po serii obyczajowych skandali, jakich dopuścił się w ostatnich latach Mel Gibson, część katolickich publicystów, działaczy i pisarzy, którzy swego czasu, prześcigali się w kreowaniu go na ostatni przyczółek chrześcijaństwa w Hollywood, prawdopodobnie chciałaby zapomnieć o tym fragmencie swej publicystycznej aktywności. Niedługo po tym bowiem, jak Gibson nakręcił „Pasję” – co trzeba jasno przyznać jeden z najlepszych i najbardziej poruszających filmów o Panu Jezusie – świat zaczęły obiegać informacje o jego niemoralnych ekscesach. Dowiedzieliśmy się zatem o tym, jak Mel Gibson, po pijaku, głupio i wulgarnie wyzywał policjantów oraz rzucił swą żonę dla rosyjskiej kochanki Oksany (po czym i tę, swą nałożnicę obrzucał niewybrednymi, obscenicznymi epitetami). Mniejsza jednak o, co prawda, niemoralne, ale należące do prywatnej sfery życia Gibsona, wybryki. Zanim jeszcze na światło dzienne wyszły informacje o tychże obrzydliwościach, aktor ów, jak już wspomniałem, był często ukazywany niczym nieskazitelny obrońca tradycyjnych chrześcijańskich wartości w zdegenerowanym światku hollywoodzkich gwiazd. Nie byłoby niczym zdrożnym, gdyby rozróżniano pomiędzy tym, co w swej działalności zawodowej Gibson zrobił dobrego (np. filmem „Pasja”), a tym, co uczynił złego lub bardzo wątpliwego. Tymczasem jednak, najczęściej ignorowano lub wręcz usprawiedliwiano nieprawe produkcje, w których ów brał udział. To nic, że Mel Gibson brał udział w filmach, które:
– promowały pogaństwo, okultyzm i panteizm, w tendencyjny sposób przekręcając przy tym fakty historyczne („Pocahontas”, gdzie swego głosu do animowanej postaci Johna Smitha udzielił Gibson);
– w celach rozrywkowych eksploatowały przemoc oraz pokazywały wolny seks, jako fajną zabawę (np. wszystkie części „Zabójczej broni”, „Godzina zemsty”);
– w dosadny sposób pokazywały sceny seksu (np. „Tequila sunrise”);
– przedstawiały cudzołóstwo jako wzniosłe romantyczne uczucie oraz gloryfikowały zbrojną rebelię przeciw prawowitym władzom, dodatkowo w nieprawdziwy sposób pokazując tło historycznych zdarzeń będących ich kanwą (vide: „Waleczne serce”, „Patriota”);
…. ważne, że z jego ust padło wiele katolickich i konserwatywnych deklaracji, nakręcił „Pasję”. Poza tym, przecież on jest aktorem i w ramach jego zawodu mieści się granie różnych postaci w rozmaitych filmach … I w ten sposób chwalcy Mela Gibsona obudzili się z przysłowiową „ręką w nocniku”. Starannie nadmuchiwany przez nich balon z napisem „Mel obrońcą chrześcijańskich wartości w Hollywood” z hukiem pękł po nakłuciu go przez ujawnione fakty z jego życia, pozostawiając po sobie odór smutku, wstydu, niesmaku i zażenowania. Dlaczego piszę o Melu Gibsonie w kontekście promowania postawy różnych „kato-celebrytów”? Powód tego jest prosty: powinniśmy uczyć się na błędach, nie zachłystując się wyznaniami wiary gwiazd pop-kultury, ale realnie weryfikując wypowiadane przez nich słowa, w świetle ich czynów. W przeciwnym razie, nawet jeśli nie skończy się to na potężnym smrodzie wstydu, zniesmaczenia i zażenowania (tak jak ma to miejsce w przypadku Gibsona), de facto będziemy usprawiedliwiać religijną dwulicowość i hipokryzję, zamiast propagować dobre wzorce.
Panu Bogu ogarek, a diabłu świeczkę
Przyjrzyjmy się wszak dokładniej zawodowej działalności „gwiazd” popkultury, które przez część katolickich i konserwatywnych środowisk są promowane jako pozytywne przykłady życia wiarą w „show-businessie”.
Małgorzata Kożuchowska: to istna „katoliczka numer 1” wśród polskich aktorów. Jak zapewnia modli się, chodzi do kościoła, czyta dzieła Jana Pawła II i św. Teresy od Dzieciątka Jezus. W uznaniu tych deklaracji Kożuchowska jest zapraszana do prowadzenia programów katolickich, czytania fragmentów Pisma świętego i tekstów Świętych w kościołach (czyniła tak nawet na Mszy pogrzebowej Jana Pawła II) oraz innych „religijnych imprez” (prowadziła np. galę rozdania nagród „Totus tuus”). Cóż jednak możemy zobaczyć w filmach oraz na zdjęciach z jej udziałem? W serialu „Rodzinka” gra liberalną matkę, która nastoletniemu synowi daje prezerwatywy, a ze swym serialowym mężem oddaje się seksualnym pieszczotom na kuchennym stole, co zostaje wyraziście pokazane widzom. Podobne sceny nie są bynajmniej jakimś ewenementem w „artystycznym dorobku” tej pani. Nie chcę się nad tym szerzej rozwodzić, ale ujrzenie jej ubranej niczym prostytutka, pozującej do zdjęć w wulgarnych, obscenicznych pozach, obściskującej się i nieskromnie całującej z obcymi mężczyznami, etc., nie jest niestety niczym szokującym. Myliłby się ten, kto traktowałby to, jako epizod w jej zawodowej karierze, gdyż takie elementy przewijają się się tam ciągle. Nic nie wskazuje też na to, by, przynajmniej jak na razie, Kożuchowska postanowiła zrezygnować z tego elementu swego image. Wspomniany serial „Rodzinka” był wszak kręcony w 2011 r, zaś okładka tygodnika „Viva” na której aktorka ta prezentuje się w jawnie wyuzdanej pozie i stroju, oznaczona jest datą „22 czerwca 2011”.
Radosław Pazura: kolejna z najbardziej rozpoznawalnych twarzy polskiego katolicyzmu, będący jednym z ambasadorów akcji “Nie wstydzę się Jezusa” (która to kampania jest organizowana przez ultrakonserwatywnych katolików z “Krucjaty Młodych”). Jednocześnie jednak człowiek ten od kilku lat występuje w widowisku teatralnym “Goło i wesoło”, którego morałem jest to, iż faceci też mogą publicznie rozbierać się dla pieniędzy, dając przy tym wizualną rozkosz co bardziej napalonym kobietom. Konkretnie zaś mówiąc rola Pazury w owym “show” polega na tym, że dopinguje on tam swych kumpli opowiadanymi przez siebie obscenicznymi dowcipami do sprawnego i sugestywnie erotycznego zdejmowania na oczach kobiet majtek. Poza tym R. Pazura przebiera się w owym spektaklu za kobietę (w dodatku bardzo bezwstydnie i nieskromnie odzianą).
Krzysztof Krawczyk: śpiewa kolędy, nagrywał płyty poświęcone Papieżowi – Polakowi, a poza tym pokazuje się z różańcem. To wystarczy by awansować na wzór „katolickiej gwiazdy”. Szkoda tylko, że na swych występach pozoruje się na mafijnego bossa i śpiewa w otoczeniu nieskromnie tańczących i w takowy sposób odzianych niewiast.
Tomasz Adamek: otwarcie mówi o tym, że jest katolikiem, występuje w Radiu Maryja, a poza tym, przed każdą walką bokserską odmawia różaniec. Cóż zatem z tego, iż walki w których bierze udział nie polegają bynajmniej na obronie niewinnych, słabych i bezbronnych przed agresją, ale ich istotą jest dostarczanie publiczności krwawej rozrywki?
Podobne słowa można powiedzieć o innych „katolickich celebrytach”? Stefania Fernandez – wygrała konkurs polegający m.in. na prezentowaniu swych wdzięków w stroju kąpielowym milionom widzów. Twierdzi, iż tytuł „Miss świata” zdobyła dzięki wstawiennictwu Matki Bożej, co wystarczyło niektórym zachwyconym tym portalom i gazetom katolickim nagłośnić jej postać. Szkoda tylko, że mało kto zadawał sobie pytanie, czy Maryja, która rzekoma miała wspomagać Stefanię w jej trudach pokazywania swego ciała całemu światu, sama wystąpiła by w tego rodzaju widowisku? Robert Lewandowski z kolei “nie wstydzi się Jezusa”, ale nie wstydzi się też brać udziału w reklamowych imprezach pisma “Playboy”, a także pozować ze swą żoną pół-nago do publicznie ukazujących się zdjęć.
Cóż zatem widzimy w przypadku większości „kato-celebrytów”? Konsekwentne i jasne ewangelizowanie popkultury czy raczej bezwstydne cudzołożenie z jej obrzydliwościami i ohydami, maskowane chrześcijańskimi słowami oraz gestami? Czyż publiczna działalność tych osób nie jest raczej urzeczywistnieniem słów Pisma świętego o tym, iż w dniach ostatnich ludzie „będą okazywać pozór pobożności, ale wyrzekną się jej mocy” (2 Tymoteusz 3, 5), jawnym pogwałceniem biblijnych przestróg przed tym, by nie łączyć światła z ciemnością, Chrystusa z Beliarem (2 Koryntian 6, 14 – 15)? Czyż to nie właśnie do takiej postawy odnosi się jedno z naszych tradycyjnych przysłów, które na tą okazję winno się jednak strawestować jako raczej: „Panu Bogu ogarek, a diabłu świeczkę”?
Taki mają zawód?
Powie ktoś może, iż pastwię się nad tymi ludźmi, bezlitośnie wytykając im ich wady i upadki, a przecież „któż z nas jest bez grzechu”? To prawda, że wszyscy jesteśmy grzeszni, każdemu z nas też zdarza się być niekonsekwentnym, iść na daleko posunięte kompromisy z nieprawościami i dawać swym życiem „antyświadectwo”. Tyle, że nie każdy z nas jest kreowany przez katolickie media na wzór oddania chrześcijańskim cnotom. Mieć współczucie, a nawet pewnego rodzaju wyrozumiałość dla czyjejś słabości i grzeszności to jedno, ale wyróżniać, nagłaśniać oraz nagradzać czyjąś postawę to drugie. W tym drugim przypadku, daje się bowiem rzeszom „zwykłych katolików” sygnał, iż tak honorowane postaci są godne naśladowania. A jakiż to przykład do naśladowania daje nam większość „kato-celebrytów”? Jeśli ci za to dobrze zapłacą, to wal bliźniego po twarzy i tułowiu ku uciesze gawiedzi, rozbieraj się przed kamerą przyjmując przy tym wulgarne pozy, dawaj obmacywać się obcym mężczyznom, otaczaj się nieskromnie odzianymi i tańczącymi panienkami, bierz udział w produkcjach usprawiedliwiających grzech; a po wszystkim (lub przed) odmów różaniec, pójdź do kościoła, powiedz, że wierzysz w Pana Jezusa, a Matka Boża pomaga ci w twej pracy i już zostaniesz uznany za wzór dobrego katolika. Można by powiedzieć, ci katolicy doprawdy nie są frajerami. O ile wszak „zwykły katolik” nieraz czyni źle, po to by zarobić przysłowiowych „parę groszy”, ci szmacą się przynajmniej za duże pieniądze, sławę, oklaski tłumów i zdjęcia na okładkach poczytnych magazynów. A później narzekaj czcigodny kardynale, biskupie, księże proboszczu, katolicki dziennikarzu, na to, że miliony katolickich owieczek żyją na co dzień pogańskim i światowym życiem, że robią co chcą, myśląc, iż zmówienie „codziennego paciorka” i pójście w niedzielę do kościoła, wszystko załatwi … „Taki mają zawód” – mówią niektórzy, gdy pod nos podtyka się im konkretne fakty z zawodowego dorobku rozmaitych „kato-celebrytów”. Cóż, jeśli to ma być usprawiedliwienie i moralne uzasadnienie dla tego co w ramach swej pracy oni wyprawiają, to bądźmy konsekwentni. Wśród prostytutek, sutenerów oraz aktorów i aktorek porno też pewno znajdzie się jakiś procent osób, które przyznają się do wiary katolickiej, a może nawet modlą się i chodzą do kościoła. Niechaj ich oblicza zdobią okładki katolickich magazynów, a że robią to co robią? Cóż „taki mają zawód”… Wróżki i wróżbici również trudnią się swym fachem zazwyczaj dla pieniędzy, a podobno nieraz mają w swych gabinetach obrazy Pana Jezusa i Matki Bożej. Cóż „taki mają zawód” a „pecunia non olet”, doceńmy to, że nie wstydzą się swego przywiązania do katolicyzmu i niech poprowadzą galę rozdania nagród „Totus tuus”.
Ewangelizacja popkultury?
Kościół tradycyjnie był ostrożny względem aktorskiego rzemiosła i tym podobnych zajęć (a więc takich, których istotą jest dostarczanie szerszej publiczności rozrywki). Przez wieki aktorów i aktorki ekskomunikowano, wzbraniano im wstępu do kościelnej wspólnoty, a gdy skończyli swój żywot nie chowano ich na poświęconej ziemi. Nawet później, gdy owa dyscyplina względem nich zelżała, na ów zawód patrzono ciągle z dużym dystansem i podejrzliwością. Jeszcze na początku XX wieku, znany katolicki autor, ks. Franciszek Spirago pisał:
„Teatr niszczy zbyt często wiarę chrześcijańską i moralność wśród ludu. I nie dziw. Scena wymaga zapełnionej sali i oklasków tłumu, i by to osiągnąć stara się schlebiać namiętnościom ludzkim. Stąd też pochodzi, że myśli i dążność wielu sztuk teatralnych jest moralnie złą. Występek (zwyczajnie nieprawa, grzeszna miłość) przybiera się na scenie w nęcącą, powabną szatę, cnotę traktuje się pogardliwie, jako coś przestarzałego, nieraz wyszydza się nawet sługi Boże i obrzędy Kościoła. Moralność sceny jest zupełnie sprzeczna z moralnością Ewangelii. Także sama gra, nieskromne stroje aktorek, gesty i spojrzenia, sposób mówienia, wszystko to działa zgubnie na umysł widza: nieznacznie, ale pewnie sączy mu jad trucizny do serca. Aktorzy przedstawiają namiętności, by je rozbudzać (…)”.
Choć tradycyjna postawa Kościoła może nam się wydawać dziś nieco zbyt surowa i przesadna, to trudno odmówić jej przezorności i zdrowego rozsądku. Pewno aktorstwa i inne rzemiosła, których istotą jest zadowalanie rozrywkowych gustów publiczności nie są same w sobie złe, ale z natury rzeczy trudno jest w nich ustrzec się poważnych niebezpieczeństw. Im do większego kręgu publiczności chce się dotrzeć, tym trudniej jest wtedy powstrzymać się schlebianiu najniższym gustom. Nie znaczy to, że ewangelizacja pop-kultury jest niemożliwa. I dziś można by wskazać przykłady aktorów i reżyserów, którzy tworzą dużo dobrych, chrześcijańskich w swym przesłaniu dzieł, stroniąc przy tym zarazem od angażowania się w złe, rozwiązłe czy bezbożne przedsięwzięcia. Działalność takich ludzi należy też promować i nagłaśniać. Jak do tej pory jednak, bardziej reklamuje się te postacie świata pop-kultury, które faktycznie asymilują się nawet z jej najbardziej obrzydliwymi elementami. W ten sposób to nie my ewangelizujemy popkulturę, ale popkultura antyewangelizuje nas.